Bazą całej imprezy jest trzy tysięczne zaledwie, urocze miasteczko Ordino. Długość tego ultramaratonu wynosi 170km z sumą przewyższeń +13.500m. Limit na ukończenie biegu wynosi 62 godziny. Na trasie zlokalizowanych jest 13 punktów odżywczych w tym dwa przepaki - na 72 kilometrze w miejscowości Margineda oraz na 130 km w miejscowości Pas de la Casa. Ultramaratończycy podczas biegu muszą wspiąć się na 16 szczytów których wysokość przekracza 2400 m w tym na najwyższy punkt Państwa – szczyt Comapedrosa o wysokości 2942 m n.p.m.. Średnia wysokość na której podczas biegu znajdują sę zawodnicy wynosi 2085 m n.p.m. Statystycznie bieg kończy około 50 procent osób które się tego podejmują. Zapisy do edycji 2019 r. limit startujących (450 osób) wyczerpał się już na początku lutego. Warunkiem koniecznym do wzięcia udziału w Rondzie jest ukończony, potwierdzony start z ostatnich dwóch lat w biegu o długości ponad 100 km z przewyższeniem 4500 m lub biegu ponad 165 km z przewyższeniem 2500m.
Wymagania niewygórowane jak na tak bardzo ciężki bieg ale o skali trudności Rondy niech zaświadczy fakt że słynne i powszechnie znane, alpejskie UTMB o tej samej długości najlepszy zawodnik kończy w czasie około dwudziestu godzin natomiast pokonanie trasy Rondy Dels Cims najszybszemu zajmuje dziesięć godzin więcej.
Krótko pisząc. Jest to jeden z najtrudniejszych górskich około stumilowych biegów na świecie a w Europie z pewnością, z tych znaczących i prestiżowych - najtrudniejszy.
Pozostałe biegi które wchodzą w skład tej biegowej imprezy to:
Mitic – 112km +9700m
Celestrail – 83km +5000m
Marato Dels Cims – 42.5km +3000m
SolidariTrail – 10km +750m
Po raz pierwszy o Andora Ultra Trail dowiedziałem się w 2011 r. na expo zorganizowanym podczas UTMB (startowałem wówczas w TDS). Ze stoiska zabrałem ze sobą parę materiałów reklamujących biegi tam rozgrywane w tym naklejkę z charakterystyczną karykaturą biegacza na pomarańczowym tle, która w niedługim czasie wylądowała na drzwiach wejściowych do mojego mieszkania . W ten sposób codziennie kiedy wychodziłem i wchodziłem do mieszkania przypominała mi że w pewnym niedużym, dalekim, górzystym kraju w którym jeszcze nie byłem odbywa się niebanalna impreza (wisi zresztą do dnia dzisiejszego)
Po ośmiu latach, na początku lipca 2019 r. odległe marzenie urzeczywistniło się i wraz z grupą czterech kompanów pojawiłem się w tym uroczym kraju z perspektywą startu w kultowym, najdłuższym indywidualnym biegu całego festiwalu – Ronda dels Cims!
Do Ordino przybyliśmy z Tomkiem samochodem z przyczepą campingową w nocy z niedzieli na poniedziałek, na jedenaście dni przed startem. Podróż zajęła Nam dwie i pół doby. Przejechaliśmy około 2500 km. W poniedziałek samolotem do Girony a później autobusem do Andory i Ordino dotarła pozostała część ekipy. Nasz pięcioosobowy zespół był w komplecie. Ulokowaliśmy się na Campingu Borda d'Ansalonga usytuowanym na wylocie z miasteczka.
We wtorek po dniu odpoczynku, w czteroosobowym składzie ruszyliśmy na podbój potężnej, dominującej nad całą okolicą góry Casamanya ( 2740 m). Pogoda była niepewna. Co chwile nadciągały burzowe chmury ale postanowiliśmy spróbować. Zdecydowaliśmy że zrobimy to szybko czyli na lekko i na biegowo w ramach ostatniego, dłuższego, mocniejszego treningu przed startem. Nasze ryzyko się opłaciło, udało się, Casamanya padła Naszym łupem. Na szczycie zanotowaliśmy krótki wpis do pamiątkowej księgi ukrytej w sprytnej kamiennej półce schowanej w usypanym kamiennym kopcu. Wykonaliśmy kilka zdjęć na wierzchołku i aby nie kusić zbytnio losu (nadciągające co chwila chmury straszyły Nas swoją purpurą) dość szybko ewakuowaliśmy się w drogę powrotną na camping. Wyszedł Nam konkretny trzy i pół godzinny trening. Pokonaliśmy 16,5km i 1800 pionu w przepięknych okolicznościach przyrody i na lekkiej adrenalinie.
Gęby cieszyły się Nam okrutnie a była o tylko skromna zapowiedź tego co w Andorze jeszcze miało na Nas czekać.
Następnego dnia z samego rana zwinęliśmy Nasze namioty z campingu w Ordino i lokalnym busem wyruszyliśmy do miasteczka Axiovall aby z tego miejsca rozpocząć nasz sześciodniowy trekking szlakiem GRP.
GRP to wysokogórski szlak który ma około 120 kilometrów długości i około 10000m pionu. Swoimi ścieżkami oplata Andorę dookoła i prowadzi przez trzy Narodowe Parki oraz inne ciekawe i malownicze miejsca tego Państwa. Wszystko co było nam potrzebne do przeżycia przez kolejnych kilka dni mieliśmy w swoich, nie lekkich, plecakach. Ich waga spotęgowana była tym, że musieliśmy wziąć ze sobą zapas jedzenia na prawie tygodniowy pobyt w górach.
Dziennie pokonywaliśmy średnio około 20 km. Taki dystans był dla nas optymalny. Mieliśmy czas na przygotowanie posiłków, na wąchanie kwiatków, kąpiel w napotkanych jeziorkach i na dłuższy popas w ewentualnych większych schroniskach. No i oczywiście, najważniejsze - na długi regeneracyjny sen. Tak zaplanowaliśmy trasę aby koniec naszego codziennego etapu wypadał w miejscu darmowego schronu których na szlaku było naprawdę wiele. Schrony były czyste, schludne i zadbane. Jedne większe ( dwudziestoosobowe) inne mniejsze ( sześcioosobowe) ale wszystkie o podobnym standardzie. W środku znajdowały się piętrowe prycze, stół , ławki i metalowa koza na wypadek gdyby było zimno i trzeba było nagrzać w pomieszczeniu. Nie mieliśmy pewności że zawsze będą w nich wolne miejsca, dlatego na taką ewentualność każdy z Nas miał w posiadaniu swój osobisty namiot. Szczęście Nam jednak dopisywało i za każdym razem natrafialiśmy na wolne pomieszczenie.
O niezbędną do przetrwania wodę nie musieliśmy się martwić ponieważ Pireneje są bardzo bogate w źródła tego życiodajnego płynu a krystalicznie czyste potoki występują na tyle często że uzupełniając odpowiedni zapas , spokojnie można przetrwać do następnego miejsca gdzie woda występuje. Nadmienię że każdy schron jest usytuowany w bezpośrednim sąsiedztwie jakiegoś źródła albo małego strumyka. Znacząco pomaga to w przygotowaniu posiłków a także w wieczornych i porannych zabiegach higienicznych.
Nie będę szczegółowo opisywał naszego całego trekingu ponieważ jest to temat tak szeroki i rozległy, że spokojnie wystarczyłby na osobny, długi artykuł. Napisze tylko że była to jedna z największych przygód mojego życia. Andorskie Pireneje oczarowały mnie swoją różnorodnością, dzikością i znikomą ilością ludzi na szlakach. Jest to bez wątpienia raj dla piechurów górskich i ludzi spragnionych spokoju, ciszy i otaczającego ze wszystkich stron naturalnego piękna.
Swoją przygodę ze szlakiem GRP zakończyliśmy zgodnie z wcześniejszym planem w poniedziałek. Dokładnie na cztery dni przed startem w zawodach. Był więc czas aby odpocząć i zregenerować siły przed startem. Dzięki stałej obecności na wysokości ponad 2000 m podczas trwania trekingu złapaliśmy fajną aklimatyzację do przebywania na takich wysokościach. Liczyłem że mocno zaprocentuje to podczas samego biegu i pozytywnie wpłynie na moją biegową wydolność. Uświadomiłem sobie a może trafniej będzie, utwierdziłem się w przekonaniu, jak ciężkie, strome i trudne technicznie ścieżki przede mną i jak nie łatwe zadanie będę miał do wykonania. Około 20-25 procent szlaku GRP pokrywało się z trasą mojego przyszłego biegu. Dzięki temu, wiedziałem co mnie mniej więcej czeka. Dodatkowo, wzmogło to mój szacunek i jeszcze bardziej zwiększyło pokorę do biegu.
Pozostałe trzy dni do startu poświęciliśmy wyłączne na regenerację i odpoczynek. Nie wykonywaliśmy żadnych zbędnych aktywności. Jedynie sielanka, relaks i uzupełnianie kalorii utraconych podczas przebywania na szlaku. Wspólnie z Tomasso pozwoliliśmy sobie nawet na małe szaleństwo kulinarne i w jednej z lokalnych, markowych restauracji zaserwowaliśmy sobie świeżutkie mule w sosie porowym. Nigdy wcześniej ich nie jadłem ale moje podniebienie znalazło się na tych parę chwil w autentycznym raju. Była to spora odmiana po liofilizowanej żywności jedzonej nieprzerwanie przez kilka dni z rzędu na szlaku.
Kilka razy dziennie chodziłem do przepływającego przez teren campingu, zimnego górskiego potoku i przez kilka minut oddawałem się regenerującemu wpływowi jego wartkiej, zimnej wody. Korzystałem również z campingowego basenu.
W środę po południu całą ekipą udaliśmy się samochodem Tomka do pobliskiego Centrum Caldea. Jest to zespół basenów, term i saun zbudowany na kształt futurystycznego aquaparku usytuowanego w miejscu, gdzie od wieków wypływały z ziemi źródła wód siarkowych , osiągających temperaturę 70°C. Caldea jest największym tego typu ośrodkiem w południowej Europie. Służy celom zarówno rekreacyjnym jak i zdrowotnym. Pobyt tam do tanich nie należał ale wszyscy bez wyjątku ostatnią eskapadą zasłużyliśmy sobie na tą odrobinę luksusu. Tym bardziej pieniędzy Nam nie było szkoda, bo za dwa dni czekały Nas bardzo trudne biegi.
Tomek miał wystartować w Miticu (112km +9700m), Wojtek z Łukaszem w Celestrailu ( 83km +5000m) a Paweł, jedyny niebiegający systematycznie w Naszym towarzystwie, w Solidaritrail (10km +750m).
Skuteczna i szybka regeneracja w andorskich okolicznościach warta była każdej ceny. Z samego rana w środę poszliśmy jeszcze do centrum Ordino aby o 7 rano pożegnać śmiałków startujących w Euforii. Euforia to najdłuższy bieg całego festiwalu który pokonuje się w dwuosobowych zespołach. Jego dystans wynosi 233km z przewyższeniem +20 000m, z limitem na ukończenie 110 godzin.
Czwartek upłynął mi głównie na odpoczynku i na zabiegach logistycznych do wczesno porannego piątkowego startu. Trzeba było wgrać aktualne tracki udostępnione w ostatnich dniach przez „orgów”, spakować niezbędne ciuchy i jedzenie na dwa przepaki, przygotować całą wyprawkę na sam bieg i jeszcze dwa razy sprawdzić czy niczego nie zapomniałem.
A po południu wizyta w biurze zawodów , weryfikacja i odbiór bardzo bogatego pakietu startowego. Wizyta w biurze przebiegła szybko, miło i bardzo sprawnie. Tłumów i kolejek nie było ponieważ czwartkowa praca biura przeznaczona była wyłącznie dla zawodników z Rondy.
Na koniec, poszliśmy jeszcze cała naszą grupą na przed biegową odprawę i tym akcentem zakończyłem wszystkie niezbędne formalne kwestie które trzeba było przed startem wykonać. O godzinie 22 jak grzeczne dziecko leżałem już w namiocie w oczekiwaniu na szybki i mocny sen, który oczywiście nie nadszedł. Przemęczyłem jakoś tę noc kręcąc się i wiercąc ,nie mogąc za nic znaleźć odpowiedniej i wygodnej pozycji. Niewątpliwie podświadoma ekscytacja zbliżającym się wydarzeniem miała na to ogromny wpływ. Całe szczęście dzień wcześniej nie było w tej kwestii najgorzej więc nie popadałem w panikę. Przemęczyłem jakoś do wczesnego ranka ten ucinany, kadrowany półsen i już o czwartej rano rozpocząłem ostanie ważne przedstartowe zabiegi.
Zgodnie z umową za pięć szósta obudziłem resztę załogi która w komplecie odprowadziła mnie na miejsce oddalonej o nie całe dwa kilometry strefy startu w centrum Ordino. Przy wejściu do strefy odebrałem wykupionego trackera. Poproszono mnie także o pokazanie foli nrc jako jednej z rzeczy wchodzącej w skład obowiązkowego wyposażenia.
Ustawiłem się w odległości 10 m od linii startu i w skupieniu oczekiwałem na godzinę zero. Czas do startu uprzyjemniały pokazy bębniarzy. Dookoła dawało się wyczuć atmosferę skupienia i powagi chwili. Nie wątpliwie zdecydowana większość zgromadzonych na małej przestrzeni ultrasów szykowała się na kilku dziesięciogodzinną batalię. Na parę minut przed siódmą odpalono kilka petard a z nieba posypało się kolorowe konfetti. Z głośników rozległ się przejmujący, wywołujący ciary na skórze motyw jednej z operowych arii. Punkt o siódmej wraz z pozostałą grupą 447 biegaczy rozpocząłem swoją przygodę z długo oczekiwaną Panią Rondą Dels Cims!
Taktykę na bieg miałem prostą. Nie włączam zegarka. Posiłkuje się nim jedynie w newralgicznych momentach gdybym miał problemy nawigacyjne , głównie w nocy. Wtedy wgrany track może się faktycznie przydać. Biegnę typowo na samopoczucie. Spokojny rytm i płytki oddech w początkowej fazie biegu. Słucham jedyne własnego organizmu i nie sugeruje się tempem innych. Muszę po prostu bardzo powoli zacząć. Nie mogę ulec początkowej euforii. Nie mogę przypalić mięśni na zbiegach, nie mogę ugotować się na podejściach. Spokój i cierpliwość. Te dwie cechy mają być moimi drogowskazami w początkowej fazie rywalizacji.
Wybiegamy z miasteczka. Asfaltową drogą podążamy cały czas pod górę. Towarzystwo gna jak by miał to być bieg na dychę. Podejrzewałem że tak będzie bo tak jest niemal zawsze. Mimo wszystko pojawia się we mnie niepokój czy jednak nie poruszam się za wolno. Zdrowy rozsądek jednak zwycięża i od samego początku zaczynam wdrażać wcześniej ustalony plan. Jeszcze będzie gdzie się zmęczyć. Po dwóch kilometrach asfaltowa droga którą cały czas do tej pory biegniemy przechodzi w wąską leśną ścieżkę. Zaczyna się korkować. Już na tym etapie gołym okiem widać kogo za bardzo poniosła ułańska fantazja.
Pierwszy punkt odżywczy mam na 21km w Refuge Borda de Sorteny. Na tym odcinku jest do pokonania 1500m pionu. Świeci słońce i z każdą godziną robi się co raz bardziej gorąco. Pogoda jest bajeczna. Widoczność jak żyleta. Majestat gór, ich potęga i czar wbija w podłoże. Co jakiś czas mijam kogoś zachowując przy tym swoje wcześniejsze założenia. Na punkcie pojawiam się w nie całe 4 godziny.
W myślach zadaje sobie pytanie. Czy nie za szybko?
Odpowiadam. Nie! Jest luz i pełny komfort. Jest tak jak być powinno.
Nie wiedziałem tego wówczas ale z po biegowej analizy międzyczasów i zajmowanych pozycji na poszczególnych punktach kontrolnych wynikało że byłem w tym momencie na 172 pozycji. Dobrze że byłem tego nie świadomy bo podrażniona ambicja wzięła by pewnie górę nad rozumem i bym niechybnie przyśpieszył.
Na punkcie ładuje w siebie pyszne, soczyste arbuzy i melony, przegryzam parę ciastek i jem zupę z lokalnego przepisu. Towarzyszyć mi ona będzie już do końca wyścigu na każdym niemal punkcie. Ma kolor naszego żurku. Na moje oko to jakiś miejscowy rodzaj warzywnego bulionu. Jej smak nie wywołuje szału na moim podniebieniu ale najważniejsze że jest pożywna, ciepła, z makaronem i ma kalorie. I przede wszystkim wchodzi. Tego właśnie mój żołądek bardzo potrzebuje.
Co chwila ktoś wbiega na punkt i po krótkim czasie zaczyna robić się tłoczno. Zawijam się tak szybko jak to możliwe i napieram dalej. Jest godzina przed południem i słońce zaczyna pokazywać swoje pazurki. Do kolejnego mini celu, punktu odżywczego w Arcalis mam 11km i jedyne 1.000m w górę. Ludzie prą do przodu ale mimo to udaje mi się wyminąć kilkanaście osób. Cały czas nie wiem który jestem , nie wnikam w to. Robię po prostu swoje. Dopiero na 130 km w Pas de la Casa dowiem się jaką aktualnie zajmuje pozycje.
Fajnie mi się biegnie. Delektuje się trasą i niesamowitą atmosferą biegu. Cały czas staram się pohamowywać szybkościowe zapędy i pozostawić im pole do popisu w końcowej fazie ultramaratonu. Po dwóch godzinach i pięćdziesięciu minutach melduje się w Arcalis. Rozglądam się dookoła i widzę wiele osób rozsiadających się na okolicznych ławkach. Ich gesty i miny mówią że zamierzają urządzić sobie tutaj dłuższy popas. Ewidentnie 6 godzin 45 minut ciężkiej trasy zrobiło już swoje. 32km i 2500 m pionu za nami. Ogarniam się z wszystkimi czynnościami w pięć minut i lecę dalej. Kolejny punkt to Refugi (Schron) Pla Estany u podnóża Comapedrosy, najwyższego szczytu trasy i andorskich Pirenejów. Po drodze czekają mnie dwie konkretne góry i kolejny tysiączek pionu, tym razem na trzynastu kilometrach.
Na niebie pojawiają się chmury i zasłaniają palące do tej pory słońce. Odczuwam sporą ulgę. Mimo to trzymam rękę na pulsie w aspekcie odpowiedniego nawadniania i uzupełniania płynów. Mam cały czas świadomość jakie to ważne. Podczas podejścia nawiązuje kilkuminutową rozmowę z idącym obok mnie Holendrem. Okazuje się że był w Polsce na dwóch biegach. Na zimowej Zamieci i na kultowym zimowo-majowym Stumilaku dwa lata temu. Bardzo mu się podobało. Bardzo dobrze wchodzą mi długie, trudne i strome podejścia. Cały czas pilnuje się jednak aby nie przeszarżować. Podchodzę lekko a prawie nikt mnie nie dogania. To niewątpliwie dobry znak.
Na zbiegach nie za bardzo mogę puścić nogi bo specyfika kamienistych ścieżek i ich wysoka techniczność na to nie pozwala.
Ten etap zajmuje mi niespełna trzy godziny. W Refugi Pla Estany pojawiam się o 16:40. Przesuwam się na 120 pozycję. Teraz czeka mnie najtrudniejsze podejście na całej trasie. 900m pionu na niespełna 3 kilometrach i pic Comapedrosa. Techniczność podejścia wychodzi poza wszelką skalę. Praktycznie prze cały czas konkretna dzida w rumowisku skalnym i skakanie po ogromnych głazach. Można to porównać do końcówki podejścia na Babią od strony przełęczy Bronie tylko że nie pięćdziesiąt metrów a dwa i pół kilometra. Mimo wszystko idzie mi się dobrze. Katowana przez ostatnie trzy miesiące góra Skrzyczne i cotygodniowe piony przynoszą efekt. Wiedziałem że z Rondą lekko nie będzie, dlatego za główny akcent treningowy w moich przygotowaniach do tego biegu postawiłem na przewyższenia. Wyszedłem z założenia że one będą kluczowe w tym pojedynku
I tak:
W kwietniu robiłem około 3000m - 3500m pionu w tygodniu.
W maju zwiększyłem pułap o 1000m i dobiłem do 4500m pionu na tydzień.
W czerwcu nie zszedłem poniżej 5000m a dwa razy udało mi się zrobić trening z 6000m przewyższeń w tygodniu.
Czułem moc w nogach i miałem świadomość wykonanej bardzo ciężkiej roboty. Teraz kluczowe było to żeby tego wszystkiego nie spieprzyć i spokojnie bez gwałtownych ruchów, realizować ustaloną taktykę. Powoli pnę się do góry. W połowie podejścia słyszę charakterystyczny dźwięk. To oznaka zbliżającego się wierzchołka. To właśnie na nim ma znajdować się charakterystyczny Kobziarz. Po godzinie i dwudziestu sześciu minutach osiągam szczyt. Średnie tempo kilometra na tym podejściu oscyluje w granicy 30 minut. Wydawać by się mogło że wolno i że się opieprzam ale tak nie jest. Po prostu taka jest trudność tego podejścia. Uśmiechnięci ludzie sczytują mi chipa. Zagaduje ich o grajka bo miała być muzyka a jest cisza jak makiem zasiał. W odpowiedzi słyszę pytanie skąd jestem ? Odpowiadam: Poland, Polonia. A oni na to – Polacco!!!! Na ich twarzach rysuje się wyraz dużej sympatii. Natychmiast wołają siedzącego i odpoczywającego w tym momencie kobziarza. Ten roześmiany, wstaje i zaczyna grać. Przystaje na minutę po czym nisko się kłaniam, dziękuje, żegnam się i zmykam w dół.
Przede mną 5,5 kilometra trudnego zbiegu do dużego jak na andorskie standardy, schroniska Comapedrosa. Pojawiam się w nim niemal punktualnie o 19. Wchodzę do budynku gdzie ulokowane są stoły z jedzeniem i napojami. Jest ciemnawo. To dlatego że w schronisku nie ma prądu. Rutynowo jeden bidon uzupełniam colą a do drugiego ładuje wodę, do której wrzucam tabletkę zabranego ze sobą litorsalu. Jem zupę i arbuzy. Cały czas wchodzi mi żarcie. Dwanaście godzin ciężkiej orki za mną a żołądek funkcjonuje jak należy. Ponownie mija pięć minut i już mnie nie ma. Napieram i analizuje czas. Już wiem że na szczycie Bony de la Pica zamelduje się o zmroku. Po cichu, w najbardziej optymistycznym scenariuszu liczyłem że dotrę tam jeszcze przed godziną 22. Znaczyło by to wówczas że cholernie trudny technicznie w górnej połowie zbieg do Marginedy zrobiłbym jeszcze za jasności.
Ale nic z tego. Do szczytu mam piętnaście i pól kilometra. Aktualny fragment trasy jest przyjemny dla nóg. O wiele łatwiejszy od dotychczasowych odcinków. W końcu można trochę dłużej pobiec a czasami nawet puścić nogi na zbiegach. Zrobiło się chłodniej. Biegnie mi się dobrze. Po trzech i pół godzinach melduje się na wierzchołku Bony de la Pica.. Sędziowie odbijają mi chipa.
Przed sobą mam teraz najdłuższy , bardzo stromy o zróżnicowanym podłożu i niezwykle nieprzyjemny dla nóg zbieg do miasteczka Margineda. Tam jest duży punkt i pierwszy przepak. Wiem czego się spodziewać bo ten odcinek trasy był ostatnim fragmentem naszej wędrówki szlakiem GRP. Pamiętam go więc doskonale.
Przede mną jedyne 1600 m pionu w dół na siedmiu kilometrach! Wybiła godzina 22:30 . Jest już całkowicie ciemno. Nastawiam światło czołówki na maksa bo z każdym stawianym ostrożnie i z pełną koncentracją krokiem robi się co raz bardziej niebezpiecznie. Jest bardzo stromo. Pod nogami luźny żwir a pod nim piach. Podeszwy butów nie chcą trzymać na takim podłożu i co chwila muszę bronić się przed upadkiem. Czuje jak skóra pod moimi stopami bardzo mocno pracuje by utrzymać ciało w równowadze. Napięta jest do granic wytrzymałości.
Na dodatek z tyłu naciska mnie kilku Włochów którzy głośno ze sobą dyskutują. Zachowują się tak ja by ten zbieg nie robił na nich żadnego wrażenia. Nie potrzebnie spinam poślady i staram się zachować swoją pozycję. Po kilku minutach odpuszczam bo jestem już zmęczony ciągłym biegiem na krawędzi ryzyka, w permanentnym napięciu. Mijają mnie i za moment nikną w ciemnościach. Pojawiają się łańcuchy. Tego odcinka obawiałem się najbardziej. Jest hardcorowo. Jeden błąd i lecę kilkadziesiąt metrów w dół. Ale na niektórych to nie działa i kilka osób wywiera na mnie presje abym ich przepuścił. Na moment chowam ambicje do plecaka i puszczam ich przed siebie.
Kończą się łańcuchy ale to nie koniec zbiegu – mordercy. Nadal jest bardzo stromo a na nie stabilnym podłożu pełno średnich rozmiarów, luźnych kamoli. Z każdym niemal krokiem walczę o przetrwanie. Zaciskam zęby bo moje stopy od pięt do palców wypełnia ostry ból. W głowie pojawia się nieustanna myśl. Kiedy to się kurwa w końcu skończy!!! Wiem że nie szybko ale i tak tej natrętnej myśli nie mogę odgonić.
Na dole pojawiają się światła miasteczka. To oznacza że połowa męczarni za mną. Ponownie zwalniam bo moje jęczące stopy nie wytrzymują tego ciągłego wyhamowywania siły grawitacji. Na niektórych fragmentach tam gdzie inni biegną ja jestem zmuszony przechodzić do szybkiego marszu. Po godzinie i pięćdziesięciu minutach jestem w Marginedzie. Siedem kilometrów w dół zrobiłem w prawie dwie godziny. I nie był to absolutnie spacerek.
Wchodzę na dużą halę sportową z całą infrastrukturą potrzebną do ewentualnego dłuższego odpoczynku, zabiegów higienicznych, pomocy medycznej itp. Idę do łazienki myję ręce i twarz. Odbieram przepak w którym mam zapasowe buty i pokaźną ilość różnych smakołyków. Jestem rozkojarzony i poirytowany. Zgubiłem dotychczasowy spokój. Wszystko przez bolące stopy. Bardzo mnie to niepokoi. Jestem dopiero na 73 km. Przede mną jeszcze prawie stówa. Na tym etapie, taka przypadłość nie może wróżyć niczego dobrego.
Dodatkowo nie wchodzi mi żarcie. Próbuje jeść makaron z soczewicą ale staje mi w gardle. Jedynie „pirenejski żurek” przechodzi jako tako. Wypijam trochę soku aby zmienić smak dotychczasowych trunków których powoli mam już dość. Krzątam się i plątam bez celu. Jestem zdezorientowany. Ściągam buty by spojrzeć na stopy. Mam odbite pięty i opuchnięte, obolałe, pokiereszowane paluchy. Dodatkowo parę nie małych rozmiarów odcisków i wylewów podskórnych. Do tej pory na żadnym biegu moje stopy tak nie wyglądały. Dotychczas byłem przekonany, że są one pancerne. Ale trasa Rondy i zbieg do Marginedy zmieniły to przeświadczenie na zawsze. Postanawiam że pozostaje przy Olimpusach czyli butach w których do tej pory biegłem. Zapasowe Mafaty nie są na tyle obszerne aby moje biedne stopy w tym stanie mogły się w nich pomieścić i nie wywołać przy okazji dodatkowego bólu.
Kątem oka obserwuje sporą grupę ludzi która leży na podłodze i ewidentnie zamierza w tym stanie na dłużej pozostać. Za bardzo zaczyna mi się to podobać. Otrząsam się szybko z tej myśli i mówię do siebie. Spieprzaj stąd !!! I ruszam tyłek.
Na wyjściu z Punktu jestem na 68 pozycji. Na wejściu byłem na 88 miejscu. Pomimo tego że gramoliłem się tam 17 minut, wyprzedzam 20 osób.
Na ostatnim zbiegu miałem przeświadczenie że prawie wszyscy mnie minęli. Okazuje się jednak że nie była to prawda i cały czas przesuwam się do przodu. Od pierwszego punktu odżywczego w Refugi Borda de Sorteny na 21 kilometrze przeskoczyłem już ponad stu zawodników! Oznaczało to że mój plan działał. Pomimo świadomego, wolnego początku progres w biegowym rankingu cały czas postępował. Mięśniowo oraz wydolnościowo czuje się super. Tylko te stopy. Tego że ten element padnie mi tak szybko, w tak stosunkowo wczesnej fazie wyścigu nie brałem w ogóle pod uwagę.
Wybiegam z budynku i biegnę spory kawałek chodnikiem wzdłuż szerokiej asfaltowej arterii. Trasa biegu musi przebić się na jej drugą stronę. To główna droga która prowadzi od granicy hiszpańskiej. Z tamtego kierunku wjechaliśmy 12 dni temu do Andory. Mam wrażenie, że od tej chwili upłynęły już wieki. Podziemnym przejściem przecinam ulicę i po kilkuset metrach melduje się na wąskim szlaku. Wysokość którą straciliśmy nie tak dawno zbiegając do Marginedy położonej na ok. 1000m n.p.m teraz na powrót musimy odzyskać. Najbliższa duża góra przede mną to Pic Negre ( 2701m n.p.m.). Do jej wierzchołka mam 22 kilometry i w sumie 2100m przewyższenia do pokonania. Ale na sam początek czeka mnie sześciuset metrowa dzida w pionie na pierwszą z dwóch mniejszych górek przed nią, zaledwie na trzech kilometrach podejścia. Męczę się. Siadła mi motywacja. Zaczynam snuć całą masę różnych mało optymistycznych rozważań, zamiast skupić się na robocie do wykonania.
Dochodzę do wniosku, że w tym stanie stóp, nie mam szans na normalne zbieganie. W konsekwencji tego znacząco spadnie mi tempo a ambitny plan połamania 40 godzin się nie powiedzie. Moja psychika zachowuje się tak jak by bieg dla mnie się już skończył. Uleciała ze mnie cała para. Perspektywa dalszych stu kilometrów w tym bardzo trudnym, technicznym terenie na tak obolałych stopach dodatkowo wzmacnia mój mentalny kryzys. Napieram jak za karę. Moje myśli bulgocą w kotle pesymistycznych scenariuszy.
W pewnej chwili przypomina mi się mój ostatni projekt GSB który robiłem samotnie bez wsparcia prawie równe dwa lata temu. Napierałem wówczas na rekord trasy w tej formule pokonywania szlaku, dodatkowo z zamiarem zejścia z czasem poniżej sześciu dni. Do ostatniego, szóstego dnia wszystko wskazywało na to że ze sporym zapasem zrealizuje swój optymalny plan. Ale na 46 kilometrów przed końcem ponad pięciuset kilometrowego szlaku wszystko rozsypało się jak domek z kart. Na zejściu z góry Fereczata mój obolały od kilku dni stan skokowy nie wytrzymał. Stan zapalny rozlał się na połowę nogi która tak nabrzmiała że ledwo mieściła się bucie. Pojawił się tak ostry i przeszywający ból że nie byłem w stanie używać jednej nogi. Zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Z rozdartym sercem musiałem odpuścić i poddać temat.
Ale obecnie, nie jest tak źle. Stopy bolą jak cholera ale mogę nadal napierać, na łagodnych, łatwiejszych technicznie zbiegach nawet lekko truchtać. Na podejściach jest ok. Ambitny plan co prawda odszedł w siną dal ale przecież jestem cały czas na trasie biegu do którego tyle się przygotowywałem przez ostatnie miesiące.
Muszę na nowo poukładać sobie w głowie plan działania i skupić się na walce. To ona przecież jest w tym wszystkim najważniejsza. W tym stanie stóp, zejście poniżej 48 godzin to też będzie coś. Ten czas w obecnej sytuacji wydaje się całkiem realny i teraz on staje się moim nowym wyzwaniem.
Kończę podejście i powoli, bardzo ostrożnie, rozpoczynam zbieg z pierwszej górki. Oglądam się do tyłu i widzę zbliżające się w moim kierunku światło czołówki. Upływa parę chwil i jest obok mnie, to pierwszy zawodnik odkąd opuściłem Marginedę którego widzę. Wyprzedza mnie. Postanawiam się pod niego podczepić. Wydaje się mocniejszy na ten moment. Będzie dla mnie dobrym motywatorem. Liczę na to że obudzi mnie z marazmu który mną obecnie zawładną. Mija pewien czas i zamieniamy kilka zdań. Okazuje się że jest Francuzem. Na imię ma Patric. Rozkręciłem się już na tyle że zaczynam dawać zmiany. Zaczyna doskwierać mi pragnienie a skończyła mi się woda w bidonach. Ewidentnie również za mało wypiłem na punkcie w Marginedzie. Nie jesteśmy jeszcze wysoko w górach przez co uzupełnienie wody z okolicznych potoków niesie za sobą ryzyko że woda nie będzie idealnie czysta. Pragnienie okazuje się jednak silniejsze. Zatrzymuje się, przykucam i uzupełniam wodę. W tym momencie Patric odwraca się i zdziwiony patrzy na mnie z niedowierzaniem.
Punktualnie o 4 rano docieramy wspólnie do kolejnego punktu. Usytuowany jest na 87 kilometrze. Ponad połowa trasy Rondy minęła Nam w 21 godzin. Wchodzę do budynku. W środku znajduje się jedna osoba z obsługi i dwóch biegaczy którzy śpią na kozetkach. Próbuje coś zjeść bo wiem że muszę ale najchętniej bym tego teraz nie robił. Zupa powoli ale jednak jakoś wchodzi. Piję miętową herbatę. Energia oraz pośpiech którymi emanowałem na wcześniejszych punktach odżywczych jakoś dziwnie uleciały. Działam na zwolnionych obrotach. Wszystkie czynności wykonuje bardzo powoli i siadam na krześle. Nagle w drzwiach pojawia się dziewczyna. Nie wygląda najlepiej. Jest mocno zmęczona i ciężko oddycha. Siada obok mnie, spuszcza głowę w dół i w tej pozycji zasypia.
Po około kwadransie popasu , porozumiewawczo z Patrykiem patrzymy na siebie i po chwili bez zbędnych słów wychodzimy na zewnątrz . Chyba pasuje nam wspólne towarzystwo. W nocy na szlaku razem raźniej. Tym bardziej że zgrywamy się tempem i motywujemy wzajemnie. Przed Nami dziesięć kilometrów i 1250m pionu do szczytu Pic Negre. Znam to podejście z GRP i wiem że od technicznej strony nie jest specjalnie trudne ale długie jak cholera. Mozolnie wspinamy się do góry. Dobija szósta rano. Prawie świta. Najtrudniejszy odcinek za nami a mnie konkretnie zaczyna łamać spanie. Rozglądam się nad jakimś odpowiednim miejscem na krótką drzemkę. Zwalniam. Patryk mi odchodzi a ja zaczynam słaniać się na nogach. Po kilku minutach dochodzę do miejsca gdzie usytuowany jest schron. Obok pali się ognisko i stoją jacyś ludzie. Okazuje się że to punkt odżywczy który nie był ujęty w rozpisce. Co za traf. Zagaduje jedną z wolontariuszek czy mogę się gdzieś położyć. Zaprowadza mnie do środka i wskazuje dolne łoże piętrowej pryczy. Podaje mi koc. Ściągam plecak oraz czołówkę i wypowiadam tekst. Only thirty minutes , please, ok? W odpowiedzi kiwa twierdząco głową. Kładę się na boku, zamykam oczy i momentalnie odpływam. Ale po minucie ktoś szarpie mnie za ramie. Lekko zamroczony otwieram oczy i widzę znajomą wolontariuszkę która pokazuje mi zegarek. Tym gestem uświadamia mi fakt że moje pół godziny właśnie minęło. Pojawia się nęcąca pokusa czy nie wydłużyć sobie odpoczynku. Podrywam jednak tyłek i wychodzę na zewnątrz. Zrobiło się już całkiem jasno. Jest mi zimno i zaczyna mną trząść. Ubieram rękawki, zjadam parę rzeczy ze stołu, dziękuję obsłudze punktu za wikt i opierunek i ruszam dalej.
Kilka minut napierania pod górę i już mi jest ciepło. Podchodzę z werwą i animuszem. Czuję się jakby ktoś podczas snu podładował mi akumulatory. Jest energia. Przed sobą widzę dwie postacie. Jedna z nich to dziewczyna która niecałe trzy godziny temu spała na krześle. Drugą jest mężczyzna. Idą razem. Wyprzedzili mnie jak drzemałem w schronie. Stają się moim mini celem. Na jednym z wypłaszczeń przechodzę do biegu i wyprzedzam ich. Biegnę nawet kiedy jest lekko pod górkę i w szybkim czasie zostawiam ich daleko z tyłu. Odbudowuje mi to odrobinę psychikę. Kac moralny po spaniu podczas biegu staje się jakby trochę mniejszy.
Tak dobrze mi się napiera że nawet nie wiem kiedy melduje się już na szczycie. Byłem tam już wcześniej więc nawet na chwilę się nie zatrzymuje. Wierzchołek zdobyty no to teraz w dół. Zbieg nie jest już tak łatwy. Stopy stawiam tak jak bym biegł po rozżarzonych kamykach. Staram się omijać wszelkie nierówności terenu. Tam gdzie stromo od razu przechodzę do marszu. Muszę się pilnować bo przede mną jeszcze około doby urobku do wykonania.
Docieram do miejsca gdzie stoją sędziowie. Zaraz za nimi trasa odbija ostro w prawo. Aktualnie mam przed sobą fragment łatwego, pofałdowanego terenu więc lekko puszczam nogi. Ale to co miłe dla nóg, na Rondzie bardzo szybko się kończy. Teraz czeka mnie mała dzida do pokonania. W jej połowie mija mnie jak ferrari dorożkę jakiś zawodnik. Myślę sobie że to pewnie jeden z wymiataczy któremu dłużej przysnęło się na jakimś punkcie i teraz wyspany odrabia straty z nocy. Po kilku minutach spotyka mnie podobna sytuacja. Zaczynam się zastanawiać że może oni nie są tacy szybcy tylko ja tak cieniuje. Jak wyprzedza mnie trzeci to postanawiam dokładniej mu się przyjrzeć. Przystaję i na dłużej wbijam w niego wzrok. Po chwili słyszę huk. Wywołał go spory głaz który spadł z mojego serca. Widzę żółty numer przypięty do dolnej części jego koszulki. Oznacza to że to czołówka Mittica mnie dogania. Zawodnicy z Rondy mają czerwone numery. W miejscu gdzie ostatnio stali sędziowie, trasy Naszych biegów na pewien czas się połączyły.
Czuje ulgę. Mija kwadrans i już zbiegam do Refugi Claror na 105 kilometrze. Mam zamiar tam porządnie pojeść.
Słońce już konkretnie operuje więc wchodzę do środka szukając chłodu i cienia. Jest dopiero 9:30. Co będzie się działo później. Nie chcę o tym myśleć.
Siadam na ławce. Podchodzi do mnie mężczyzna z obsługi punktu. Dwoi się i troi spełniając w ekspresowym tempie moje wszelkie żywieniowe zachcianki. Ładuję w siebie sporo żarcia. Mam nadzieję w niedługim czasie przemieni się ono w konkretną dawkę energii, niezbędnej mi do dalszej walki. Żołądek działa i wrócił mi jako taki apetyt. W międzyczasie przybiegają kolejni miticowcy. Robi się co raz tłoczniej. Mija kwadrans. Niechętnie podnoszę tyłek i ruszam na kolejny dwunastokilometrowy etap. Cały odcinek doskonale pamiętam z zeszło tygodniowego trekingu. Nie ma specjalnie długich stromych podejść i podobnych zbiegów. Jest stosunkowo łatwy jak na andorskie standardy. W normalnej sytuacji przy zdrowych stopach można by ten fragment fajnie pocisnąć. Ale nie obecnie. Grzeje co raz mocniej. Średnia wysokość trasy Rondy to prawie 2100m n.p.m. Na tej wysokości praktycznie nie ma drzew a te które się pojawiają są pojedyncze i karłowate. Trudno więc o cień i ochronę przed palącym słońcem. Napiera się praktycznie cały czas w całkowicie odkrytym terenie. Zaczynam się gotować. Mimo tego w miarę szybko mija mi ten etap biegu. Może dlatego że jest już mi znany.
Docieram do punktu, wchodzę do namiotu i rzucam się na kawałki arbuzów i melonów. Czynię to tak łapczywie jak bym chciał nimi ugasić pragnienie. Nie mam ich cały czas dość. Są słodkie, soczyste i pyszne. Na colę nie mogę już patrzeć. Nawet czysta woda mi ciężko wchodzi. Wiem że same owoce to za mało. Jest upalnie więc muszę dużo pić. Biorę kubek soku pomarańczowego i sprawdzam czy podejdzie. Jest ok. Biorę więc pełny, litrowy karton i powoli zaczynam go opróżniać. Klasycznie w moim menu pojawia się biała zupa z makaronem którą tym razem dodatkowo wzbogacam soczewicą i cieciorką . Po raz pierwszy próbuje oliwek. Okazują się rewelacyjne. W swoim smaku są tak inne od pozostałych, jedzonych dotychczas przeze mnie rzeczy, że lekko wchodzą.
Jestem szczęśliwy że na tym etapie biegu po ponad trzydziestu godzinach ciągłego wysiłku w ogóle mogę jeść a mój żołądek w miarę normalnie funkcjonuje.
Jeszcze rok temu kiedy zmagałem się z poważnymi problemami, tak różowo w tej materii nie było.
Ociągam się z wyjściem. Namiot powoli wypełnia się kolejnymi zawodnikami przybywającymi na punkt. Są to wyłącznie Miticowcy. Zastanawiam się jak to możliwe, że od siedmiu godzin nikt z mojej trasy mnie nie wyprzedził. Mam przeświadczenie że ruszam się jak mucha w smole a na punktach rozsiadam się tak długo, że dręczą mnie później, długo wyrzuty sumienia. Ewidentnie upał oraz zmęczenie trasą innym też nie ułatwia zadania.
Wychodzę. Jest godzina po południu. Ruszam w kierunku miasteczka Pas de la Casa gdzie mam drugi przepak. Nie grzeszę szybkością i pokonuje go ospale. Upał nie odpuszcza. Na tej szerokości geograficznej między 13 a 18 godziną osiąga swoją najmocniejszą fazę. Cała zabawa przede mną. Wlokę się przeokrutnie. Kiedy jestem w połowie jedynego podejścia na tym odcinku w oddali dostrzegam sylwetkę innego zawodnika. To musi być ktoś z Rondy bo trasa Mitica już dawno odbiła w inna stronę. Momentalnie budzi to we mnie zakopany gdzieś głęboko animusz i porusza moją ambicję. Zbieram się do kupy i znacząco przyspieszam. Zejście do miasteczka jest masakryczne. Poranione, obite stopy jęczą z bólu. Skala trudności podłoża dobija do maksa. Całą ścieżkę wypełnia lawina luźnych, nie związanych z gruntem ostrych kamulców, na piaszczystej podsypce. Dodatkowo jest stromo i co chwila następują uślizgi. Jeden z nich okazuje się niekontrolowany. Potykam się i turlam kilka metrów w dół. Cały incydent kończy się całe szczęście na paru zadrapaniach i nie groźnych ranach. Dobrze, że tego fragmentu nie muszę pokonywać w nocy. Mam wrażenie że widoczne cały czas w oddali miasteczko wcale się nie przybliża. Droga w dół ciągnie się nieprzyzwoicie.
W końcu jednak docieram. Uśmiechnięte do granic możliwości, twarze wolontariuszek witają mnie u celu. To wypasiony Punkt. Po Marginedzie z pewnością największy. W jego obrębie znajdują się przenośne prysznice i toalety. W środku budynku spotykam leżącego na kozetce lekarskiej uśmiechniętego Patrica. Leży sobie w najlepsze a jego stopami zajmuje się podolog.
Zastanawiam się czy tak samo nie skorzystać z jego usług. Ale odpuszczam. Dochodzę do przekonania że oprócz dokładnego oczyszczenia ran tak naprawdę znacząco mi to nie pomoże a zajmie bardzo dużo czasu i rozleniwi. Z przepakowego wora wyjmuję sprawdzone, świeże skarpety - lurbelki które zakładam na oczyszczone z grubsza stopy. Wymieniam również t-shirta. Nie biorę prysznicu bo szkoda mi czasu i chyba mi się nie chce. Dużo jem i piję. Obsługa robi co może aby zaspokoić moje żywieniowe potrzeby. Są pełni poświęcenia i niesamowicie empatyczni. Ich zachowanie wzmacnia we mnie wiarę w ludzi i ich szeroko pojętą, naturalną dobroć. Tryskają energią a ich spojrzenie wypełnia bezinteresowna chęć pomocy drugiemu człowiekowi.
Patricka na punkcie serwisuje żona. Musiał przybyć tam konkretną chwilę przede mną bo jest już wykąpany i od stóp do głowy przebrany w nowe ciuchy. Wygląda tak jak by dopiero rozpoczynał swój bieg. Zamieniamy kilka zdań i ustalamy, że wychodzimy razem. Dowiaduje się od niego że jesteśmy na 58 miejscu. Cały czas powoli , niezmiennie, przesuwam się zatem do przodu. Przez głowę przelatuje mi myśl. Co by było i gdzie bym teraz był gdyby nie te zniszczone stopy. Szybko jednak łapie się na tym głupim myśleniu i ponownie skupiam się na tym co tu i teraz. Wszelkie rozważania zostawiam na potem. Czas zakończyć dwudziestoczterominutową labę w moim wykonaniu. Ruszamy!
Pierwsze cztery kilometry prowadzą lekko w dół. Jest na tyle gładko, że da się nawet powoli zbiegać. Dookoła jak okiem sięgnąć rozpościerają się niemal same zielone zbocza. Trochę podobne do naszych połonin. Na jedno z nich się wdrapujemy. Na około czterech kilometrach łapiemy 750m przewyższenia. Jest już późne popołudnie ale mimo to słońce ciągle wbija w nas swoje złociste sztylety. Wiatr prawie ustał i momentami robi się jak w suchej saunie. Patryk wysunął się na czoło i nadaje mocne tempo. Widać że porządnie odpoczął. Nie ma opieprzania się. Napiera mi i się dobrze i spokojnie to wytrzymuje. Konkretny posiłek z ostatniego punktu przynosi teraz wymierne efekty. Do mety pozostaje nam jedyne 35 kilometrów. Mam jednak pełną świadomość że te pirenejsko andorskie kaemy są o wiele dłuższe od tych normalnych, górskich z innych biegów. Mimo to cyfra „35” bardzo optymistycznie oddziałuje na moją psychikę.
Na szczycie wypłaszcza się i długi odcinek biegniemy granią. Potem jednak następuje stromy, kamienisty zbieg który prowadzi do kolejnego punktu w Incles. Tu już nie jest tak kolorowo. Zarówno Patric jak i ja mamy zniszczone stopy i mocno to odczuwamy na tej nawierzchni. Mija nas kilku Miticowców. Od ostatniego wierzchołka Nasze trasy znów biegną razem. Oddalają się od nas bardzo szybko. Ponownie zdaję sobie sprawę jak dużo tracę na zbiegach. Na kilkaset metrów przed punktem wyprzedza nas zawodnik z Rondy. To pierwsza od ponad dwunastu godzin osoba z mojego biegu która to robi. Daje mi to do myślenia i kłuje ambicje.
W końcu pojawia się nasza jadłodajnia. Optymistyczne jest to, że mam cały czas apetyt i sporo jem. Patric ma ponownie serwis. Tym razem powiększony o dwójkę nastoletnich synów. Na punkt wbiega kolejny biegacz z Rondy. Jest 20:40 i zrobiło się chłodniej. Mam wrażenie że zawodnicy zaczynają budzić się z całodziennego marazmu wywołanego upałem.
Daję znać mojemu francuskiemu kompanowi że już czas. Mija parę chwil i wyruszamy na przed ostatnią górę. Najbliższe 21 km znam z GRP. Dodaje mi to pewności siebie i od samego początku wyzwala dodatkowe siły.
Wysuwam się na czoło i zapodaje mocne tempo. Zdecydowanie silniejsze niż dotychczas. Jestem zaskoczony faktem, że mam w sobie jeszcze taki zapas energii. Napiera mi się znakomicie. Szybko przesuwamy się do przodu. Wiem że niedługo się ściemni więc chcę za jasności jak najwięcej dystansu w tym trudnym terenie pokonać. Do Refugi Cabana Sorda docieramy na krawędzi dnia i nocy. Darmowe, małe schronisko usytuowane jest nad malowniczym jeziorem u podnóża wielkiej góry o tej samej nazwie. Nie tak dawno spałem w nim. Teraz tylko przebiegamy obok niego i mijamy zlokalizowany tu punkt sędziowski.
W ciągu kilku minut zapada całkowita ciemność. Odpalam czołówkę. Przed nami druga część przedostatniego podejścia. Ta zdecydowanie trudniejsza. Patrick wyszedł na prowadzenie i się nie oszczędza. Odwracam się na moment do tyłu. W dole dostrzegam kilka przemieszczających się w naszym kierunku światełek. Lepszego dopingu na ten moment mieć nie mogłem. Pomimo, że w moim odczuciu podchodzimy jak na ten etap rywalizacji, bardzo intensywnie, przed samym wierzchołkiem wyprzedza nas dwóch zawodników Mitica. Mają w swoim urobku 55 kilometrów mniej od Nas i łatwo to zauważyć. Podczepiamy się pod nich i staramy się ich trzymać jak najdłużej.
Zaczął się kolejny niełatwy zbieg. Muszę bardzo uważać i wytężać wzrok bo moja percepcja widzenia w nocy na obecnym zmęczeniu jest daleka od ideału. Czuję jak buzuje we mnie adrenalina. Mam wrażenie jak by bieg dla mnie rozpoczynał się od nowa. Wywołane jest to z pewnością widzianymi przed sobą jak i za mną światłami czołówek które symbolizują potencjalnych rywali jak i perspektywą nie tak odległej mety. W ferworze walki rozpędzam się i wyprzedzam mojego partnera. Adrenalina ewidentnie ukazuje swoje przeciw bólowe działanie bo moje stopy bolą jak by mniej. Podekscytowany walką i tym, że na długim zbiegu nie daje się nikomu wyprzedzić, szybko docieram do Refugi Coms de Jan. To przedostatni punkt odżywczy na naszej trasie. Mały schron szybko wypełnia się kolejnymi, przybywającymi zawodnikami. Jego załoga sprawnie uwija się i ogarnia temat jak należy. Widać że wiedzą o co chodzi w tej materii. W pośpiechu zajadam się na nowo arbuzami i kawałkami melonów. Wchodzą jak się patrzy. Wychodzę na zewnątrz. Porozumiewawcze spojrzenie na Patricka i za moment śmigamy w kierunku ostatniej Góry naszego biegu. Na odchodne ktoś z obsługi oznajmia Nam że przed Nami jeszcze końcowe 500m pionu a późnej już tylko kilkanaście kilometrów w dół do samego Ordino. Serce zaczyna mi bić mocniej . Wiem jednak że te 500 m wznosu do przełęczy Collada Meners to niełatwy odcinek do pokonania.
Szlak prowadzi po wąskich ścieżkach raz w górę raz w dół . Trzeba uważać bo sporo na nim korzeni i nierówności. Powoli przygasa mój entuzjazm. Wywołane jest to poprzez co raz intensywniej ogarniającą mnie senność. Dochodzi północ. Zbliża się 41 godzina mojej obecności na trasie i organizm ewidentnie zaczyna domagać się snu. Zaczynam mieć halucynacje. Spodziewałem się tego więc nie jest to dal mnie wielkim zaskoczeniem. Podczas drugiej nieprzespanej nocy, na dużym biegowym zmęczeniu to już u mnie standard. Światło czołówki wyostrza kształty kamieni i budzi je ze snu. Te w odpowiedzi mrugają do mnie oczami i wystawiają języki. Co kilka sekund sytuacja powtarza się. Męczy mnie to bo zamiast skupić się na robocie którą jeszcze mam do wykonania, zaczynam odpływać w inną rzeczywistość i popadam w co raz większy odrętwienie. Ale walczę z tym i staram się nie zatrzymywać spojrzenia na dłużej w jednym punkcie. Jest to skuteczne ale wymaga to ode mnie stałej uważności. Cholernie ciągnie mi się to podejście ale w końcu melduje się na przełęczy. Mocno wieje zimny wiatr. Dziwi mnie to bo do tej pory było ciepło a powietrze niemal stało w miejscu.
Ostatnia góra trasy za mną. Nie popadam jednak w euforie bo senność która próbuje mną zawładnąć na to nie pozwala. Zbiegamy w dolinę Sorteny. To jeden z trzech Parków Narodowych w Andorze. Za dnia rozpościerają się stamtąd cudowne widoki na okoliczne pasma górskie. Dodatkowo na tym obszarze występuje mnóstwo wielorakich roślin i kwiatów. Poprzez to jest bardzo różnorodnie i kolorowo. Po prostu bajka. Pamiętam to wszystko wyraźnie z niedawnego GRP.
Obecnie widzę przed sobą jedynie wąską kamienistą ścieżkę prowadzącą w dół, która z każdą upływającą minutą staje się co raz mniej wyraźna. Powinienem zmienić czołówkę na tę ze świeżymi bateriami, ale nie robię tego. Nie chcę wybijać się z rytmu. Jestem przewodnikiem stada. Od kilkunastu minut biegnie za mną kilka osób.
Pozycja lidera grupy mobilizuje mnie i dodatkowo zwiększa tak potrzebną teraz koncentracje. Obawiam się, że jak się zatrzymam i zacznę grzebać w plecaku to stracę pozycję przodownika. Dodatkowo zostanę sam na szlaku a moja aktualna wena bezpowrotnie odpłynie. Tempo nie jest oszałamiające więc z tym słabym światłem jakoś daję radę.
Mam świadomość swojego aktualnego zmęczenia i przede wszystkim ogromnej senności. Wiem że cały czas muszę być w ruchu i nawet na moment nie mogę stanąć lub co gorsze usiąść aby odpocząć. Podejmuje decyzje że na ostatnim punkcie w Refugii de Sorteny nie zatrzymuje się nawet na chwilę. Mam jeszcze w zapasie pełny bidon który musi mi wystarczyć na ostatnie, łatwiejsze 12 kilometrów. Jest już chłodniej ,więc powinno być ok. Bez jedzenia sobie jakoś poradzę. Sędziowie przy schronisku odczytują mi chipa. Obracam się do tyłu za Patrickiem. Wbiega na Punkt kilka metrów za mną. Gestami daje mu znak że ja nie wchodzę do środka tylko biegnę dalej. On ma inne plany. Domyślam się że pewnie czeka tam na niego jego serwis. Biegnę sam. Dotychczasowe światła czołówek zniknęły. Za mną jak i przede mną nie ma nikogo. Najpewniej wszyscy, pozostali na dłuższy popas w schronisku. Tym sposobem wyprzedzam około dziesięciu osób. Pomimo że trasa z każdym upływającym kilometrem staje się coraz łatwiejsza, ogromnie mi się dłuży. To bez wątpienia efekt niecierpliwości i chęci szybkiego znalezienia się na mecie. Nie mogę doczekać się momentu kiedy będę przebiegał obok campingu na którym mamy rozbite namioty. To będzie oznaczać że do mety pozostaną doskonale mi znane, niepełne dwa kilometry. Widać już cywilizację ale dookoła panuje niczym nie zmącona cisza. Na drogach nie ma aut a mieszkańcy okolicznych domów najpewniej śpią w najlepsze.
Nagle, dociera do mnie dźwięk który burzy ten spokój. Odwracam się i w oddali dostrzegam postać innego zawodnika który szybkim tempem podąża w moim kierunku. W niedługim czasie zrównuje się ze mną. Nie zwalniając nawet na moment wyprzedza mnie. Zbieram się do kupy i biegnąc zaraz za nim, dotrzymuje mu kroku. O nie! - myślę sobie, tak łatwo Ci ze mną nie pójdzie. Po kilkunastu sekundach, znacząco przyśpiesza, ewidentnie chcąc mnie zgubić. Tym sposobem drażni moją ambicję. Stawiam kontrę i zrównuje się z nim i po chwili wciskam mocniej gaz. Teraz ja dla odmiany zostawiam go w tyle. Chcę mu pokazać że mam jeszcze duży zapas sił i nie odpuszczę mu tak łatwo . Ponownie dobiega do mnie ale już nie wyprzedza. Po raz pierwszy patrzymy sobie wyraźnie w twarz i uśmiechamy się do siebie. Okazuje się że to poznany w trakcie podejścia na Comapedrosę Holender. Wymieniamy kilka zdań i już bez szarpania tempem biegniemy dalej. Po około kwadransie mijamy camping. To oznacza że za moment osiągniemy rogatki Ordino. Zagaduje i pytam mojego towarzysza , czy ma ochotę na walkę ze mną na ostatnich metrach czy woli spokojnie, razem wbiec na metę. W odpowiedzi słyszę że wspólny finisz mu się podoba. Mnie również to pasuje. Patrzę na zegarek i błyskawicznie przeliczam że jeśli mamy złamać 45 h to musimy utrzymać dotychczasową szybkość. Nie możemy zwolnić. Przekazuje Neequaie tę informację. W konsekwencji ostatni asfaltowy, długi podbieg pokonujemy zacnym tempem. Jeszcze tylko ostry zakręt w lewo, kilkadziesiąt metrów prostej i wbiegamy na metę.
Jest czwarta rano. W obrębie mety nie ma tłumów. Kręci się jedynie kilka osób z obsługi i jeszcze parę tych oczekujących na swoich bliskich. Dostaje prosty drewniany medal. Piękną finicherkę odbiorę nazajutrz. Chce mi się pić. Widzę że jest lane piwo. Tego właśnie teraz chcę. Chmielową ambrozję wypijam na dwa łyki. Smakuje wybornie. Mam ochotę na kolejne ale z bólem serca powstrzymuje się bo wiem, że czeka mnie jeszcze kawałek drogi na camping. Po następnym piwie ciężko by mi było się już ruszyć. Na świętowanie będzie jeszcze czas.
Z każdą upływająca minutą robi mi się co raz chłodniej. Wiem że za moment mnie roztrzęsie z zimna więc wyciągam z plecaka kurtkę i nakładam ją na siebie. Powoli opuszcza mnie, znieczulająca do tej pory adrenalina. Teraz dopiero dociera do mnie jak bardzo zmasakrowane mam stopy. Każdy krok boli. Nie mogę uwierzyć że jeszcze kilka minut temu byłem w stanie biec. Wolno zmierzam w kierunku campingu. W sercu czuję wielką radość z osiągniętego celu. Przede wszystkim jednak wielką satysfakcję że pomimo wielu słabości i kryzysowych momentów nie poddałem się i podjąłem walkę zakończoną metą. W połowie drogi spotykam zmierzającego do mety Patricka. Pozdrawiamy się i przybijamy piątki. Trochę mi żal, że nie zakończyliśmy biegu wspólnym finiszem ale tak się w końcówce biegu poukładało, że nie było nam to dane. Zastanawiam się, jak potoczyły by się moje losy gdybym nie spotkał go na trasie.
Docieram do namiotu. Moja długa podróż wokół Andory dobiegła właśnie końca.
Ps. Ronde Dels Cimes zakończyłem w czasie 44godzin 57minut. Wspólnie z Holendrem Neequaye Dsane zajęliśmy ex aequo 48 miejsce na 450 zawodników którzy wystartowali. Do mety w Ordino dotarło jedynie 210 zawodników.
Tomek ukończył morderczego Mitica w czasie 36 godzin 51 minut. Ogromnie mi tym imponując i wzbudzając mój wielki szacunek.
Łukasz finiszował w Celestrailu z bardzo dobrym czasem 15 godzin 54 minuty.
Wojtek z powodu kontuzji musiał zrezygnować z udziału w Celestrailu na 30 km trasy.
Paweł z uśmiechem na ustach ukończył swój Solidaritrail.