Na te zawody zawsze ruszam chętnie, bo niezależnie od wyników, które są raczej dobre, taki nocny bieg jest dla mnie zawsze przygodą i niesamowitym resetem. W tym roku realizowałem go już po raz czwarty z rzędu. Logistycznie układam to sobie zawsze w ten sposób, że wychodzę około południa z pracy, wsiadam nieopodal na dworcu w pociąg, robię szybką przesiadkę we Wrocławiu na drugi pociąg lokalny i późnym popołudniem melduję się w Boguszowie-Gorcach, gdzie jest start, meta i biuro zawodów. Odbieram pakiet, ogarniam się i przed 22:00 po krótkiej rozgrzewce melduję się w strefie startu na samym rynku (zresztą to ponoć najwyżej położony rynek miejski w Polsce).
Zdjęcia: Rafał Szynalski / szynalski.eu
W tym roku zapowiadał się mocny bieg z uwagi na start sporej grupy dobrych zawodników, na czele z Bartkiem Gorczycą, którego ostatecznie z udziału wyeliminowała kontuzja kostki. Jeśli chodzi o pogodę, to było zdecydowanie chłodno , w nocy ok. 9 stopni, ale mimo że było pochmurnie, to praktycznie nie padało, wiatr także nie dokuczał. Niektórzy uczestnicy narzekali na zimno, lecz według mnie to były niemal idealne warunki do biegania, co w połączeniu z brakiem błota, mogło pomóc w osiągnięciu dobrych rezultatów.
Startujemy jak zwykle punktualnie o 22:00, robiąc rundę miejską wśród licznych kibiców, w blasku i huku fajerwerków oraz sztucznych ogni. Takie malutkie, sympatyczne, polskie i lokalne „Chamonix”…
W mieście jest ostro pod górę. Nie można dać się porwać fali i ponieść adrenalinie. Sama trasa biegu prowadzi po Górach Wałbrzyskich, okalających miasteczko i przyległości, prowadząc na najwyższe ich szczyty – Mniszek, Trójgarb, Chełmiec, Dzikowiec, Lesistą Wielką.
Kończą się światła, milknie doping, a my wbiegamy w góry koło stadionu. Biegnę prawdopodobnie ok. 10 miejsca. Gdzieś koło mnie do 30. km krąży kolega w sandałach – choć zapowiada czas 12 h, to ciśnie mocno, szczególnie na podbiegach. Po ok. 10 km doganiam zawodnika prowadzącego na 100 km – mimo niewielkiego doświadczenia na takich dystansach oraz w górach, zapowiada próbę biegu na czas 8 h 39 min. Mówię, że to mocno i że będzie ciężko. Reszta faworytów zaczęła spokojniej, ale są niedaleko. Poza tym wokół leci kilku chłopaków z maratonu. Niestety czuję „niepokój w żołądku”, co jak się potem okazuje, kończy się kilkoma pit-stopami na trasie, sporą stratą czasu i koniecznością gonienia.
Po kolejnych kilometrach mija nas Miłosz Szcześniewski, przyszły zwycięzca maratonu. Około 25. km, na bardzo długim podbiegu wokół Chełmca, zostaję już sam. Niedługo wyprzedza mnie jednak Piotr Skwarek, a tuż po nim Robert Faron. Miło patrzy się na Roberta – dobry, równy rytm, energia… Jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Jesteśmy rówieśnikami, obaj z czeredą dzieciaków na głowie, ale Robert to jednak wino przedniejsze. Na metę maratonu dobiegam jako 3. zawodnik dystansu 100 km i tuż za trzecim zawodnikiem maratonu. Podjadam coś i zaopatruję się tu szczególnie w papier toaletowy. Lecę dalej. Gdzieś na 50. km słyszę za sobą miarowe tuptanie, dobiega do mnie dwóch biegaczy. Jak się okazuje to znajomi – Marek, z którym biegłem długo na Zimowym Janosiku oraz młody, miejscowy i bardzo utalentowany biegacz – Alan, który miał olbrzymi kryzys, prowadząc na Ultra Śledziu, gdzie również startowałem. I tak zaczyna się nasza wspólna przygoda.
Biegniemy już do końca razem, czasem gaworzymy, wspieramy się. Pasuje mi to, widzę, że na życiówkę sudecką raczej nie ma szans, a za niecałe dwa tygodnie mam przed sobą bardzo duże wyzwanie, niezwykle trudny bieg 120-kilometrowy Bojko Trail na Ukrainie. Cel jest taki, aby dobiec spokojnie w miłym towarzystwie i nie zajechać się. Oczywiście przychodzą drobne kryzysy, ale szybko mijają. Gdy zaliczam po drodze kolejne toalety, muszę się sprężać i doganiać chłopaków, ale siły na to są.
Na większej stromiźnie czasem maszerujemy i tak nam mija czas. Podchodzimy na Dzikowiec, to chyba najbardziej górski fragment trasy. W okolicy Lesistej Wielkiej szarzeje. Po chwili robi się jasno, wschodzi słońce, choć jest nadal sporo chmur. Za chwilę pada przez pól godziny, ale to jedynie malutki deszcz. Największe podejścia mamy już za sobą. Na 8 km przed metą zagaduję do chłopaków, że musimy zdecydować jak to wszystko rozstrzygamy. Podejmujemy zgodnie decyzję, że wbiegamy na metę razem za rączki. Mamy nadzieję, że sklasyfikują nas ex aequo na 3. miejscu i staniemy razem na podium. Nagrodę i tak solidarnie podzielimy na 3 równe części. Stwierdzamy, że byłoby idiotyczne walczyć ze sobą po tylu godzinach wspólnej przygody.
Ostatnie kilometry to już łatwy teren w lesie, a jednak przy pierwszych zabudowaniach Alana łapie duży kryzys, czekamy na niego delikatnie truchtając i maszerując. W Boguszowie jesteśmy już razem. Wiem, że końcówka, choć prowadzi po mieście, to potrafi dać solidnie w kość. Na niecałych 2km wznosimy się 170 m w pionie na stadion miejski (też podobno najwyżej położony w Polsce), gdzie znajduje się meta. Nie szarżujemy, pozwalamy sobie nawet na spacer. Finisz wygląda tak jak ustaliliśmy. Potem okazuje się, że bezduszny komputer przyporządkował miejsca po swojemu w kolejności – Marek, Alan i ja. Piątego miejsca jeszcze w kolekcji nie miałem. Uściskaliśmy się serdecznie z chłopakami. Czas na mecie 9 h 17 min – biegałem tu już decydowanie szybciej, ale bywało i wolniej.
Tu wrzuciłbym mały kamyczek do ogródka organizatorów – skoro wbiegamy razem, to nasza intencją jest bycie sklasyfikowanymi razem na tym samym miejscu. Oczywiście nikt nie oczekuje, że dostaniemy 3 nagrody, choć znam biegi w Polsce, które w takiej sytuacji wręczają kilka pucharów, dosyłając je potem do domu zawodników.
Na 100 km zwyciężył Piotr (8 h 49 min), drugi był Robert (8 h 51 min), ale jak sądzę musiał gdzieś zgubić trasę. Zaskoczyło mnie to, ponieważ myślałem, że przy takim naszym spokojnym biegu różnice na kresce mogą być większe. Po biegu szybko ostygłem i zmarzłem, zaliczyłem więc długi gorący prysznic i poszedłem na masaż. Akurat dotarła nowa pełna sił ekipa, składająca się z masażysty i dwóch masażystek, a kolejki nie było. Masowali świetnie, z odpowiednią siłą i to przez ponad 40 min. Dzięki, było wspaniale!
Podjadłem, a jako, że było chłodno i do zakończenia imprezy oraz dekoracji pozostało kilka godzin, pojechałem sobie do Boguszowa Zachód, gdzie w Hotelu Piotr był basen i zaplecze spa. Ha!, znów przydała się karta Multisport. Wybąblowałem się w jaccuzzi oraz wygrzałem w saunie. Po drodze w autobusie miałem miłą pogawędkę z miejscowym emerytowanym górnikiem – opowiadałem mu o biegu, a on mi o okolicy i życiu w Boguszowie-Gorcach. Wracając wstąpiłem do restauracji Baryt, gdzie można było zjeść na „voucher” z pakietu startowego. Jako przedstawiciel vege – zamówiłem makaron z warzywami i gorgonzolą, a w gratisie dostałem jeszcze pokaźną porcję moich ulubionych buraczków. Uzupełniłem też oczywiście płyny dwoma solidnymi kuflami zimnego piwa. Wsunąłem na deser kilogram czereśni. Pycha!
Dekoracja przebiegała sprawnie, choć zaczęło przelotnie padać. Zająłem 1. miejsce w kategorii M-40, choć tak naprawdę byłem drugi (Robert jako nagrodzony w generalce, został w kategorii pominięty). W losowaniu też mi się poszczęściło i otrzymałem małą sportową torbę. Następnie czekał mnie szybki odwrót na dworzec, pociąg do Wrocławia, przesiadka do Warszawy (pospałem sobie po drodze) i przed północą zameldowałem się na Dworcu Centralnym w stolicy. Metrem, zwanym pociągiem zombie z uwagi na przewożenie sobotnich imprezowiczów, dotarłem szczęśliwie do domu. Wyspałem się we własnym łóżku, rano zjadałem z rodziną pyszne śniadanie, opowiadając im o całej eskapadzie. Cel zrealizowałem – odpocząłem psychicznie, przetarałem się przed kolejnymi zawodami, a jednocześnie czułem się po biegu bardzo dobrze i nie byłem absolutnie „zajechany”.
W tym roku miała już miejsce XXX edycja tego biegu (stąd tytułowe 3000 km) i choć początki miały raczej charakter rajdu turystycznego, to śmiało można powiedzieć, że to impreza sportowa o jednej z najdłuższych historii i tradycji w naszym kraju. Samo miasteczko Boguszów-Gorce to miejsce klimatyczne, gdzie dostrzega się jeszcze relikty czasów komunizmu (co też w pewien sposób jest ciekawe), a także obszary biedy, ale również piękno gór, przyrody i dynamiczny rozwój turystyki.
Plusy:
- Niska opłata startowa (w zależności od momentu wpłaty zaczyna się od
- Fajny pakiet startowy z ciekawymi gadżetami (w tym roku między innymi chusta wielofunkcyjna i koszulka – obie z grafiką biegu oraz tradycyjnie limitowana edycja czekolady Boguszów-Gorce)
- Dobrze zaopatrzone punkty odżywcze oraz strefa mety (jedzenie i picie praktycznie nielimitowane)
- Ciepły prysznic po biegu i bardzo dobry masaż!
- Łagodne limity czasowe na punktach
- Możliwość wystartowania odrębnie w maratonie górskim oraz przy starcie na 100 km na własne życzenie opcja zrobienia skrótu (skończenia na 72 km z oficjalna klasyfikacją i dekoracją)
- Bardzo dobrze oznakowana trasa (mimo że kręta i biegnie się w nocy, można się zgubić tylko przez własne gapiostwo)
- Atrakcyjne nagrody dla laureatów
- Ładne medale i puchary
- Dużo dekorowanych i nagradzanych kategorii
- Voucher na posiłek w nieodległej restauracji
- Sporo nagród do wylosowania po biegu
Zawsze dużo miłych słów, uśmiechów i pomocy ze strony organizatorów i wolontariuszy
Minusy to naprawdę ciężko dostrzec.
Piotr „Pedro” Sawicki vel Sawa - Symboliczne 44 już prawie na karku. Szczęśliwy związek małżeński z Moniką zaowocował 4 przychówku. Pracuje w biurze, więc ciało potrzebuje głębokiego oddechu. Wciąż jeszcze więcej lat żyje bez biegania niż z nim, ale coraz bardziej się to balansuje. Na ogół to sobie człapie, ale i przyśpieszyć potrafi. Biegacz górski z poziomu nizin, który patrzy w górę i próbuje się tam wspiąć, a czasami nawet jakiegoś ściganta za koszulkę złapie.