Grzegorz Łopata
Biegacz amator

180 km biegiem, czyli wspomnienie pierwszej próby i zapowiedź kolejnej

Bielsko Biała, 05.04.2017

Znajdujący się na Korsyce najdłuższy górski szlak, La Mytique, czyli owiany sławą wśród miłośników gór GR20, jest uznawany za jeden z najtrudniejszych szlaków pieszych Europy. Liczy około 180 km, a liczba przewyższeń sięga 18 000 m – to jak dwa ośmiotysięczniki, na które wchodziłoby się od poziomu morza. Sam szlak przypomina tatrzańskie ścieżki graniowe, niektóre odcinki można porównać do Orlej Perci. Jest kilka fragmentów leśnych i odsłoniętych, jak na bieszczadzkich połoninach. Bardzo trudny technicznie, eksponowany, bogaty i różnorodny teren! Gratka dla fanatyka górskich wędrówek. Pieszo zajmuje około piętnastu dni.

My postanowiliśmy go przebiec. Na ten szalony plan wpadliśmy z Gosią, moją żoną, kilka lat temu, właśnie w trakcie pieszej wędrówki przez GR20. Od tamtego czasu zaczęliśmy się do tego przygotowywać. Tak zaczęła się nasza przygoda z biegami górskimi, a potem biegami ultra.

Padło na wrzesień, bo i szlak ma lepszą przepustowość (mniejsza liczba turystów), temperatury w ciągu dnia są do zniesienia, a w południe nie ma burz na graniach, co zdarza się często w środku lata. Termin – połowa września – wydawał się idealny. GR20, chociaż znakowany, to szlak o nawierzchni przypominającej tatrzańskie granity, ale w tych dzikich rejonach, bez ścieżek i kamieni ułożonych w stopnie. Poruszanie się wymaga wprawy i uważności.

Po przybyciu na wyspę pogoda nas nie rozpieszczała od samego początku. Złe prognozy na najbliższe dni na francuskich stronach meteo oraz rady miejscowych, którzy niezadowoleni mówią, że będzie kiepsko zarówno na morzu, jak i w górach, machając z rezygnacją ręką zmuszają nas do decyzji. Od razu przekładamy start o jeden dzień. Deszcz w środku biegu, na granitowym podłożu, to jak ślizgawka. Nie ma mowy o szybkim poruszaniu się w takich warunkach. Nasza decyzja okazuje się słuszna, gdy widzimy zbierające się nad pasmem GR20 gęste, czarne chmury. Mimo wszystko, udaje nam się odbyć dwa krótsze treningi górskie w rejonie szlaku, gdzie w czerwcu tego roku zeszła kamienna lawina, porywając turystów. Doniesienia się potwierdzają w schronisku AscoStagnu – zamknięto słynny odcinek GR20, Cirque de la Solitude, przypominający tatrzańską Orlą Perć. Zmusza mnie to do wydłużenia trasy i dokonania obejścia szlakiem na Monte Cinto, aż do jego grani na wysokości 2600 m n.p.m. Obejście wydłuży bieg o kilka kilometrów oraz około 1000 m przewyższenia, co przekłada się realnie na dwie‒trzy godziny w trasie więcej. Niezbyt optymistyczna wiadomość. Trening jednak był przyjemny, a nogi pokazały moc podczas podbiegu na 2400 m n.p.m., okolice szczytu Punta Minuta, skąd rozlega się piękna panorama na grań Monte Cinto oraz widać wybrzeże. Piątek, dwa dni do startu.

 W trakcie oczekiwań, w atmosferze napięcia przedstartowego, odbywamy szybkie zwiedzanie i krótkie plażowanie. Trudno to jednak nazwać tego odpoczynkiem, kiedy ma się przed sobą taki cel. Każda czynność podporządkowana jest startowi, a myśli skoncentrowane na biegu jak wciąż gorące promienie wrześniowego słońca na korsykańskich kamieniach.

Niedziela ‒ dzień startu! Dokładne sprawdzenie sprzętu i spakowanie wszystkich niezbędnych na trasie przedmiotów, w tym czołówek, małej apteczki, przekąsek, przygotowanie camelbaka z izotonikiem oraz bidonów na pierwszy odcinek trasy to pierwszy punkt dnia. Ruszamy z Calenzany, o 1:00 w nocy, dlatego też rozkładany się na tamtejszym biwaku, skąd większość piechurów wyrusza, aby przejść GR20. Można poczuć już atmosferę górskiego wyzwania, rozmawiając z turystami ze wszystkich stron świata. Ostatni posiłek przed zachodem słońca jemy z widokiem na pierwsze masywy szlaku GR20.

Rozpoczynamy końcowe odliczanie… Właśnie kładę się spać na cztery godziny przed startem, zespół dopracowuje ostatnie szczegóły logistyczne i nagle na teren biwaku wjeżdża parkowe auto. Niezbyt rozmowny strażnik wywiesza tabliczkę o całkowitym zakazie poruszania się po GR20. Powodem są bardzo porywiste wiatry i zbyt wysokie ryzyko pożaru. Wśród udających się spać turystów pojawia się zamieszanie i wątpliwości, czy można by ominąć zakaz. Parkowych jednak się nie ignoruje. Turyści w schroniskach wyżej położonych mają zakaz wyjścia na dalsze etapy przez co najmniej dobę. Nie mogę sobie pozwolić na ryzyko zatrzymania w czasie biegu.

Mam jeden strzał – czyli jedną próbę przebycia trasy. Zarówno ze względów terminowych i ograniczonego czasu na wyspie, choć wciąż nie tak krótkiego, jak i ze względów fizycznych – kolejna próba wymaga odpowiedniej regeneracji. Ciekawe dlaczego Wyspa nie chce, abym się z nią zmierzył? Pojawia się przelotna, ale gryząca myśl. Po dokładnym sprawdzeniu prognoz pogody oraz konsultacjach z miejscowymi odnośnie do warunków na szlaku, podejmujemy decyzję o powrocie do naszej bazy w pobliżu Bastii, gdzie przeczekamy na otwarcie szlaku.

Muszę podziękować mojemu zespołowi, który miał trudne zadania do wykonania. Gosia podtrzymywała atmosferę mobilizacji i motywacji oraz pozytywnego nastawienia w tych chwilach niekończącego się oczekiwania. Ania, nasza tłumaczka, obdzwaniała schroniska i punkty informacyjne, zbierając wiadomości o bieżącej sytuacji, a Wojtek dbał o wyżywienie ultrabiegacza i konsultował prognozy pogody przesyłane z Polski. Czekanie jest wielką szkołą cierpliwości. Głowa jest najważniejsza, nie można wpaść w dołek rezygnacji – takie mamy motto. Z drugiej strony wciąż nie można całkiem odpuścić. Czas się ciągnie, mija kolejny dzień, a szlak dalej zamknięty. Zakładamy margines na bieg dwóch‒trzech dób. Prognozy na koniec tygodnia znowu nie są optymistyczne. Brakuje dwóch dni dobrej pogody pod rząd. Ostatni możliwy dla nas dzień startu, wtorek, okazuje się być odpowiedni. Prognozy są względnie dobre. Względnie – to słowo nabierze nowego znaczenia na trasie.

Wreszcie start. Wszystko zapięte na ostatni guzik, pełna mobilizacja w zespole – wszyscy pilnują, żeby o niczym nie zapomnieć. Robimy odprawę, sprawdzam ostatni raz sprzęt, umawiamy się na kontakt w sytuacjach awaryjnych. Przez cały bieg można śledzić mój ślad GPS, więc jestem spokojny w razie braku kontaktu telefonicznego. Ruszam o 1.12 z Calenzany, w nocy z wtorku na środę. Dopiero później dowiaduję się, że zaistniał problem z uruchomieniem strony, na której miał pojawić się mój szlak, a zespół całą noc próbował kontaktować się z osobami odpowiedzialnymi za widok. Wtedy jednak nie mam o tym pojęcia.

Dostaję kopniaki od mojej drużyny na szczęście i ruszam. W noc pełną dźwięków. Z początku łagodny i widoczny szlak zmienia się w wieczne podejście w ciemności. Bezksiężycowo. Szlak, niczym beskidzkie leśne ścieżki – choć bardziej dziki, ciągnie się bez końca pod górę, co jakiś czas wytyczony przez znaczniki na głazach, ale właściwa droga to wciąż kwestia wyboru. GR20 nie jest trasą jednoznaczną, etapy mają kilka alternatyw, ścieżki są zarośnięte, a kamienie nigdy nie są ułożone w schodki, jak to jest w Tatrach. Zdobycie pierwszego schroniska zajmuje mi niespełna trzy godziny. Czuję się świetnie ‒ ogień dalej! Coraz wyżej, pierwsza przełęcz na 1800 m n.p.m… Tu kolejna próba charakteru, kiedy uderza mnie silny zimny wiatr ‒ wkładam spodnie i kurtkę i energicznie ruszam dalej. Kolejny punkt, schronisko Carozzu, czeka w dole, a prowadzi do niego żleb pełen drobnych kamieni, trochę z górki ‒ można przyspieszyć! Zaczyna świtać. Dalej krótki, rozrywkowy odcinek przez wiszący most. Teraz już tylko pod górę, po dużych skalnych blokach i płytach, pięknym wąwozem. Szybki marsz pozwala wyprzedzić napotkanych pierwszych turystów. Wyglądają na zdziwionych, że mam tak mały plecak i nie pamiętają mnie z schroniska. Na liczniku mam już siedem godzin w akcji, za sobą około 20 km i 1980 m w górę. Po kolei zaliczam przełęcze, jedną po drugiej, doliczyłem się czterech! Aż wreszcie widzę AscuStagnu majaczące daleko w dole, miejsce pierwszego spotkania z zespołem. Pionowy zbieg po dużych głazach wymaga uwagi. Po drodze spotykam Gosię, która wybiegła mi naprzeciw na przełęcz, fotografuje mnie w akcji i motywuje zupą pomidorową, która czeka na dole. Zbiegamy razem. Za mną osiem nocnych godzin, 23 km i ponad 2000 m w górę.

Nogi zaczynają to czuć, ale zespół robi swoje – masaż stóp i rozluźnianie powięziowe łydek i ud ‒ czuję się jak młody bóg! Ruszam dalej, najtrudniejsze przede mną, czyli obejście zamkniętej części szlaku, dodatkowe 1000 m w górę, po niestabilnych, osuwających się kamieniach. Wszystko rekompensują widoki! Szlak na Monte Cinto, którym prowadzi obejście, jest niezaprzeczalnie jednym z najpiękniejszych na całej wyspie. Wielkie, rozłożyste drzewa, poranne mgły, głazy wielkości ciężarówki, a w tle poszarpane szczyty masywu Cinto – wszystko nadaje fantastyczny klimat temu miejscu. Docieram na grań metodą „dwa kroki do przodu, jeden w dół” po drobnych kamieniach wydających dźwięk potłuczonego szkła. Na wys. 2600 jest przeraźliwie zimno i wietrznie. Prognozy zapowiadały wiatr około 45–50 km/h, ale nie mam wątpliwości, że jest dużo ponad 60 km/h. Staram się pokonać odcinek wąskim przejściem na grani możliwie szybko, ale o biegu nie ma mowy. Obejście kończy się wreszcie i wracam na pierwotny szlak w stronę schroniska Tighjettu. Czeka mnie zbieg po jeszcze trudniejszym terenie. Od kolejnego schroniska, Bergeries de Vallone jest już lepiej, a zimna corsica-cola sprawia, że jest naprawdę dobrze. Szlak zmienia się w pylastą ścieżkę i pozwala biec. Rozpędzam się, ale najwyraźniej zmęczenie daje o sobie znać. Jedyny korzeń w okolicy… i zaliczam glebę. Chwilę później kolejna… Przechodzę w szybki marsz, a tuż za zakrętem czeka już na mnie podejście. Na szczęście! Maszeruję pod górę. Wiem, że kilka osób śledzi mój szlak w sieci, ponieważ co jakiś czas dostaję motywujące wiadomości, to naprawdę pozytywne!

Zbliża się popołudnie, przede mną kolejne schronisko, najwyżej położone na szlaku Ciotullu di i Mori, nade mną z prędkością naddźwiękową przelatują myśliwce, których huk straszy grupę turystów, a w dole kolejny punkt, na którym widzę się z moją ekipą. Informuję zespół, że jest ciężko. Mam za sobą 38 km, 4000 m zrobione w górę i podobnie w dół oraz 17 godzin w nogach… Plan się posypał, miałem być już jakieś 20–25 km dalej o tej porze. Wyspa weryfikuje wszystko. Dzikość korsykańskich ścieżek spowalnia człowieka, a ciągła koncentracja i szukanie optymalnej linii biegu wykańcza głowę. Nikt nie mówił, że będzie lekko. Po 18 godzinach docieram marszobiegiem do Castellu di Vergio, gdzie czeka na mnie mój zespół. Ostatnie dwa kilometry do punktu spotkania towarzyszy mi Gosia, która widząc moje wyczerpanie podejmuje decyzję, abym się przespał, a kolejny odcinek zrobimy wspólnie. Dzielna dziewczyna! Mam za sobą 43 km i około 4800 m w pionie. Czekają na mnie ciepły posiłek, mata, śpiwór oraz świeże skarpetki, małe radości! Kolejne półtorej godziny przeznaczam na drzemkę i regenerację.

Budzą mnie, na zewnątrz już ciemno, zimno i wieje. Prognozy zapowiadały wiatr, jednak nie spodziewaliśmy się takiej siły już na wysokości 1450 m n.p.m. Wiatr zawsze niepokoi. Ubieramy się z Gosią ciepło, czeka nas długi odcinek, 40 km aż do Vizzavony, gdzie nie ma po drodze możliwości zejścia do cywilizacji. Nastawiamy się na ukończenie chociaż połowy trasy, w możliwie najlepszym czasie. Bierzemy cieplejsze kurtki i mały termos. Coraz mocniej wieje. Po dwóch godzinach, na wysokości 1800 m n.p.m. dopada nas wiatr tak silny, że dorosła osoba musi walczyć, aby utrzymać się na nogach. Gosia „kładzie się” wręcz na podmuchach uderzających w plecy i wciąż trzyma pion. Nie spodziewaliśmy się, że powstrzymają nas podmuchy powietrza! Docieramy jeszcze na 2000 m n.p.m., tuż przed Lac Nino. Mamy wdrapać się na grań 2500 m n.p.m. Zaczynam się zastanawiać nad ryzykiem, jakie niesie wiatr w tak trudnym, skalnym terenie. Czy jest sens kończyć odcinek GR20 dla ambicji czy też pozwolić dojść do głosu rozsądkowi? Do wyboru mamy przejście kolejnych 33 km, głównie po skałach lub powrót. Innej opcji nie ma. Jest północ, do świtu pozostało około siedmiu godzin. Zdaje się, że czeka nas bardzo trudna decyzja. Postanawiam zakończyć wyzwanie... Finalnie zrobiłem 58 km i 6001 m w górę w czasie 21 godzin.

Zazwyczaj zakładamy tylko sukces, nie uznajemy najgorszego scenariusza. Najgorszy na szczęście się nie wydarzył, jednak nie był to też najlepszy z możliwych. Dwa czynniki są nieprzewidywalne: przyroda i człowiek. Czasem się przeliczamy, co do warunków i swoich możliwości. Wiedząc, jakie popełniłem błędy, wrócę tam, nie powtarzając ich. Mam nadzieję, że również z tak wspaniałym zespołem, jaki miałem, a może nawet większym. Chcę im bardzo podziękować, bo większą część sukcesu spoczywa na nich. To jest wyczyn z gatunku tych, które popełnia się w grupie.

Bardzo dziękuję partnerom, którzy wsparli nas sprzętowo. Możemy śmiało polecić ich produkty, gdyż sprawdziły się w tak trudnych warunkach, że nie straszne im żadne zorganizowane zawody. Jeśli chcecie się dowiedzieć i zobaczyć więcej, zapraszamy na nasz profil fejsbukowy 180 km biegiem przez Korsykę. Chcemy też przestrzec tych, którzy się tam wybierają – warto wziąć spory margines na Wyspę Piratów, która lubi sama rządzić naszym losem – mamy na myśli przede wszystkim pogodę i naturę! Rekord tej trasy to niespełna 32 godziny i należy do Korsykańczyka Guillaume Peretti. Jestem pełen podziwu dla biegacza, który tego dokonał. My zakładaliśmy 40–44 godziny, ale wiem, że byłoby to ciężko osiągnąć w warunkach, jakie mieliśmy. Daliśmy z siebie wszystko. Na pewno wrócę. Marzenia są po to, by je spełniać.

A wszystkim polecam pieszą wędrówkę pięknymi i dzikimi ścieżkami GR20, zwłaszcza po sezonie, która gwarantuje ucztę dla oka, wycisk dla ciała i ciszę dla ducha. Wymaga wprawdzie sporo czasu, minimum dwa tygodnie, ale to chyba nie problem dla miłośników długich dystansów.

Wizualizacja trasy

Film