Oswald Rodrigo Pereira
Biegacz amator
IV Ultra Maraton Bieszczadzki

Ultrabłotnisty Bieszczadzki

Warszawa, 13.10.2016

 „Co by tu jeszcze nabroić?”, myślałem sobie, wracając w sierpniu ze startu na 80 km w Gorcach. Następny start – 70 km na Łemkowynie – wydawał mi się terminem tak odległym, że aż nieprzyzwoitym. Wybór padł na Ultramaraton Bieszczadzki – bez dużego przewyższenia, w pięknej, jesiennej aurze (może nawet letniej), będą punkty do losowania na Rzeźnika. Takie były przynajmniej założenia.

 

„W górach opady śniegu, w nocy przymrozki, w dzień temperatura ok. 3 stopni Celsjusza” – wyrwał mnie z zadumy komunikat prezenterki. Zaraz, w górach? Ale to pewnie nie w Bieszczadach? Na szczycie facebookowej tablicy przewija się uparcie zdjęcie wrzucone przez Nadleśnictwo Cisna. Tak, widać na nim Bieszczady, widać też śnieg. Nie mam już żadnych wątpliwości, czeka mnie pierwszy jesienny górski wojaż.

Do Cisnej docieram w piątek w nocy. W stolicy rzeźnickiej kuźni atmosfera snu zimowego. Na ulicy ukradkiem raz na jakiś czas przewinie się sylwetka przypominająca człowieka. W sobotę po śniadaniu robimy wraz z Sandrą (moja partnerka startowała na krótszym dystansie) i Marcinem (poznaliśmy się w Gorcach) rekonesans trasy. No, może „rekonesans” to zbyt szumne słowo. Wchodzimy 1300 m po trasie w kierunku odwrotnym do niedzielnego biegu, by z bliska ocenić stan gleby. Okazuje się, że jest ona bardzo przyjaźnie nastawiona do biegaczy, wręcz wyciąga po nas swoje błotniste macki, bo w górskich butach ślizgamy się po wąziutkiej ścieżce. Nie wiem, jakim cudem następnego dnia mamy pędzić tędy z pieśnią zwycięstwa na ustach. „Będzie taplanie się w błocie, będą wywrotki, będzie czad!”, dzielimy się spostrzeżeniami. Po południu na orliku w Cisnej czuć już biegowe święto. Po drodze piątka z Mirkiem, który pogania wszystkich do pracy, wokół migają pomarańczowe bluzy wolontariuszy, to jest to! Stajemy w kolejce po pakiety, zgłaszamy się do klasyfikacji drużynowej jako Wild for the Run. Słuchamy pilnie odprawy i idziemy uzupełnić kalorie w postaci stałej i płynnej. Czas leniwie płynie, w tle Polska gra z Danią, herbata z sokiem przyjemnie grzeje i chyba nikomu nie chcę się myśleć o biegu…

Niedziela wstaje rześka. Szybko sprawdzamy nawzajem swój sprzęt. Na Ultramaratonie Bieszczadzkim nie ma listy wyposażenia obowiązkowego (oprócz kubka), ale to góry. Jest chłodno, jest sporo błota, trzeba się przygotować na każdą ewentualność. Nieco zaspani udajemy się na start. A tam już wesoła ciżba wariatów, którzy postanowili umilić sobie niedzielny poranek. Lwia część ustawia się do startu na dystansie 53 km, druga grupa dojeżdża kolejką do Solinki, skąd rusza bieg na 26 km, inni wystartują zaraz po nas na 14 km. W pierwszej linii ustawiają się faworyci, ja nieśmiało w tylnych rzędach. Końcowe odliczanie… i ruszamy!

Pierwsze 14 km to bieg po asfalcie. Trochę się bałem klepania twardej nawierzchni w butach trailowych, ale nie jest źle. Z Chrisem Terzonim, który startuje w naszej drużynie, suniemy całkiem żwawo, raz na jakiś czas komentując mijający nas krajobraz. Jest trochę lekkich podbiegów, trochę zbiegów, w sam raz na rozgrzewkę. Wszystko pięknie się układa aż do 10. kilometra. Tu stwierdzam, że muszę zawitać w pobliskie krzaki. Chris po chwili pędzi dalej, ja wracam na szlak, ale… zaraz, zaraz! Co mi się tak leje na plecy i nogi? Przecież właśnie byłem w „toalecie”?! Może to deszcz? Nie no, leje się coraz odważniej. Ściągam plecak. Rzeczywiście, soczyście mi z niego kapie. Równie soczyście sprawę komentuję pod nosem. Nic to, może niedokładnie zakręciłem bukłak. Poprawiam ekwipunek i ruszam dalej. Teraz to już chyba ktoś kurek z kranem odkręcił, bo na plecach mam przenośny prysznic. Rad nierad, ściągam plecak, sprawdzam bukłak. A tam dziura. Normalna dziura, przez którą leje się woda. No trudno, miało być pięknie, będzie odrobinę gorzej. Schodzi trochę ze mnie powietrze, z bukłaka za to niemiłosiernie schodzi woda, więc wyrzucam go na najbliższym punkcie. Dystans nie jest długi, ale ma parę mocnych podejść, więc od teraz ostrożnie muszę szafować piciem z 250 ml bidonu, który mam na piersi. Szybko obliczam w głowie, co ile kilometrów mogę wziąć łyk izo z bidonu, a na jakich odcinkach muszę czekać na następny punkt odżywczy. Co dalej?

Standard, panie. Trochę podbiegów, trochę zbiegów, jak to w górach. Pod nogami chlupocze błocko, na zakrętach drapieżnie wyciąga po nas swoje śliskie szpony. Ja się jednak nie daję. No dobra, przy jednym poślizgu sunę parę metrów, ale ratuje mnie drzewo, na którym mogę wylądować całym ciałem. Podobno niektórzy mieli gorzej. Na mijanych punktach wolontariusze jak zwykle zagrzewają nas do walki. Od 26. kilometra odcinek asfaltowy, który nie jest najwspanialszą rzeczą na świecie w górskim ultra. Ale najmocniej w kość daje podejście na Berdo i Hyrlatą. Naprawdę przez chwilę mam ochotę płakać albo chociaż trochę ponarzekać. Ograniczam się jednak do nucenia w rytm muzyki z mijanego kontrabasu. Kontrabasista przygrywający biegaczom w górach to widok tak abstrakcyjny, że rzeczywiście trzeba tego doświadczyć. Przy kolejnym zbiegu trochę odżywam, na 39. kilometrze piję szybko zupę pomidorową i zagryzam serem z Ryk (mam nadzieję, że był bezglutenowy).

Od 41. kilometra trasę już znam, bo pokrywa się z drugą częścią Rzeźniczka. Z całkiem nieprzyjemnym podejściem na Okrąglik, uciążliwym sapaniem przy wejściu na Jasło, Szczawnik i Małe Jasło i najwspanialszym na tej trasie zbiegiem do Cisnej. Ostatnie 5 km tego odcinka zawsze wybudza mnie z letargu. Wyprzedzam jakieś 20 osób, co oczywiście nie ma żadnego znaczenia, ale nakręca do jeszcze szybszego toczenia się z góry. Przez miejsca, w którym poprzedniego dnia delikatnie stąpałem, żeby nie zaliczyć spektakularnej „gleby”, sunę teraz nie bacząc na błoto po kostki. W końcu zaraz meta. Czeka medal, ciepła herbata, a potem wieczna chwała. Czyli to samo co zawsze. Ostatnie kilkaset metrów lecę w akompaniamencie krzyków kibiców, pod stopami podkłady kolejowe, zakręt w lewo i jest koniec! Czas: 6:23:49, 98. miejsce w klasyfikacji indywidualnej. Zajmujemy piąte miejsce w klasyfikacji drużynowej. Mogło być lepiej, ale mogło być też gorzej. To którędy po tę ciepłą herbatę?

 

 Zdjęcia: Piotr Dymus