Jesteśmy zwykłymi ludźmi z małego miasta. Coś tam w życiu
liznęliśmy ultra, ale w sumie nic nadzwyczajnego. W każdym razie do czołówki
(jeszcze) nam daleko. I nagle przyszedł nam do głowy pomysł, żeby zrobić „nasze”
ultra. Takie małe, dla nas, w naszym mieście. Takie, żeby każdy mógł liznąć
tego świata, żeby każdy, jeśli tylko zechce, mógł zostać bohaterem. Tak
powstała Operacja 11:11
Pomysł biegu dwunastogodzinnego chodził za mną od dawna. Na
wielu płaszczyznach - chciałem spróbować
pobiec coś takiego, marzyłem też, żeby taki zorganizować. Organizacyjnie sprawa
jest relatywnie łatwa – wystarczy mała, dobra pętla, z jakąś bezpieczną
przystanią i można biegać. Nie ma wyznaczania dziesiątek kilometrów trasy, nie
ma kierowania ruchem czy zamykania ulic. Tylko kawałek chodnika i walka z
psychiką.
To był Maj… najprawdopodobniej. Nie pamiętam dokładnie, przez
głowę przetaczało mi się wtedy wiele marzeń. Pomysł biegu na naszej treningowej
pętli podsunąłem wtedy Gosi, znajomej z którą właśnie zaczynałem startować. Zniknął
w lawinie innych planów, ale jak się okazało, trafił na podatny grunt. Od tego
momentu pomysł kiełkował już w dwóch głowach…
… By wypłynąć gdzieś latem. Mieliśmy wtedy urwanie głowy z
organizacją Duathlonu, ja stałem w sporym rozkroku w temacie pracy… w skrócie
warunki nie sprzyjały. A mimo to temat wrócił. Szybka analiza pokazała, że
jedyny sensowny termin to listopad, a żeby nie rozbijać kolejnego weekendu
tematem zawodów, wybór padł na święto niepodległości. Reszta przyszła sama –
nie dwanaście godzin, a 11:11, najlepiej ze startem o 11:11. Noooo i jeszcze
żeby przebiec tak z 11 x 11 kilometrów... dobra, to ostatnie to trochę sporo,
ale jakby lecieć sztafetą to kto wie? W każdym razie decyzja zapadła – robimy.
Nawet jeśli wyjdzie z tego projekt tylko dla nas dwojga.
Mimo bardzo skromnej promocji o pomyśle kilka osób usłyszało.
Głównie z naszej okolic, ale przecież o takie osoby nam chodziło. Dwie znajome
z Wołowa zadeklarowały start „w pełnym wymiarze”, inni obiecali, że wpadną na
kilka okrążeń, dla towarzystwa. Fakt, że nie będziemy sami sprawił, że
ostatecznie porzuciliśmy pomysł biegu w sztafecie. Poziom szaleństwa wzrósł znacznie,
jednak wiedzieliśmy, że teraz nie ma już odwrotu. Ani wycofanie się dziewczyn z
Wołowa, ani moja choroba na kilka dni przed startem nie miały już znaczenia –
gdy przyszła środa, stanęliśmy na starcie.
Baza zawodów, zaplecze i pit-stop w jednym – wszystkie te
role spełnił tego dnia podjazd pod moim domem. Stół z prowiantem był pełny
tego, co tylko przyszło nam do głowy. Pierwotnie to miał być jedyny
zorganizowany akcent imprezy, jednak Gosia postanowiła zrobić niespodziankę –
przygotowała pamiątkowe ramki z dyplomami dla tych, którzy odważą się przyjść.
Jak się później okazało, to nie była jedyna jej niespodzianka na ten dzień. Tuż
przed jedenastą wyszliśmy przed dom, chwilę później przyjechał Sylwek z rodziną
– jak się okazało, zdecydował się stanąć z nami na starcie i zrobić początkowe
pętle. W luźnej rozmowie prawie przegapiliśmy wyznaczoną godzinę i tak – bez żadnej
ceremonii rozpoczęliśmy zmagania. Ruszyliśmy wspólnie na rundę honorową.
O samym biegu trudno pisać coś ciekawego – w końcu to cały
czas jedne i te same dwa-i-pół kilometra. W dodatku pętlę znam jak własną
kieszeń, biegam na niej od lat. Pogoda nas tego dnia nie rozpieszczała, ale też
nie zafundowała pogromu. Było ciepło, od czasu do czasu popadał lekki deszcz, a
przez pierwsze godziny we znaki dawał się wiatr. Klasyczna polska jesień, w tym
pochmurnym i smutnym wydaniu. W klimat pogody i dnia wpisywały się dźwięki
dobiegające mnie ze słuchawek – ze względu na awarię MP3, przez większość trasy
słuchałem grupy Band Of Horses i ich pierwszego albumu. Starałem się myśleć o
wszystkim, tylko nie ilości pętli i czasu, które zostały do końca. I jakoś to
wychodziło. Pierwsze 10 okrążeń poszło prawie niezauważenie, kolejne 10 już
trochę trudniej, ale mimo to czułem się całkiem dobrze jak na pięćdziesiąt
kilometrów w nogach. Co jakiś czas zbiegałem do pit-stopu uzupełnić picie w
bidonie i jedzenie w kieszeniach. Nastroje niewątpliwie poprawiali znajomi,
którzy zgodnie z obietnicą dołączali na jakiś czas do biegu. Gosia, Paweł,
Łukasz – dziękuję wam za towarzystwo w tym czasie i kilometry które zrobiliśmy.
W głowie zacząłem odliczać ilość pętli pozostałych do setki…
Zaczęło się sypać gdzieś w okolicach siedemdziesiątego
kilometra – najpierw drobne skurcze zmusiły mnie na moment do marszu.
Dotruchtałem do pętli, Sylwek zasugerował przerwę, ale wziąłem jedzenie i
pobiegłem dalej. Powtarzałem sobie, że to tylko trzy razy po cztery pętle.
Czasu dużo, bo grubo ponad cztery godziny. Niestety, po kolejnym kilometrze
głowa zaprotestowała i przeszedłem do marszu. Nie chodziło o skurcze, ani tym
bardziej o jakąś kontuzję. Popełniłem błąd i zacząłem sobie wyobrażać, ile
jeszcze do końca. Ostatecznie marszobiegiem wymęczyłem tą pętlę i dotarłem do
ławki i koca w pit-stopie. W głębi duszy wiedziałem, że to koniec biegu na
dzisiaj, że dałem się złamać. Na punkcie była też Gosia, również w średnich
nastrojach do biegania. A przecież do końca limitu jeszcze cztery godziny z
okładem.
Niesamowita sytuacja – siedzę pod własnym domem, otulony
kocem i sączący herbatę, a zegarek zawodów tyka. Sylwek przyjechał tutaj
dopingować nas i zrobić z nami ostatnie pętle. Nawet moja Asia, od dawna
twierdząca, że nie będzie biegać, właśnie się ubiera i bierze psa na smycz,
żeby zrobić kilka okrążeń. Przecież nie będę tu siedział jak kołek przez te
cztery godziny. Do domu też nie pójdę, nie gdy coś takiego dzieje się tutaj, z
mojej inicjatywy. Postanawiamy przejść z Gosią jedno okrążenie. Wyprzedza nas
po chwili Asia, nie jesteśmy w stanie złapać jej tempa, nasz pies potrafi
ciągnąć naprawdę mocno. Jakiś czas później mija nas Sylwek z żoną. A my idziemy
i rozmawiamy, bo na bieganie naprawdę nie mamy już sił. Koniec pętli, licznik
skoczył mi do 75 kilometrów. Następną robimy spacerem w większym towarzystwie.
I jeszcze jedną, teraz już nawet z niepełnosprawnym Wiktorkiem, synem Sylwka i
Iwony. Jest wesoło, swobodnie, atmosfera zawodów miesza się z atmosferą wyjścia
na imprezę na miasto. Wiem już, że będziemy tak szli do limitu czasu. Na
pit-stopie żegnamy Sylwka i jego rodzinę i ruszamy dalej. Leniwy spacer zmienia
się powoli w sprawny marsz. Prawdopodobnie moglibyśmy nawet kawałek podbiegać,
ale tak jest dobrze, ten marsz ma w sobie coś magicznego. Robimy pętlę za
pętlą, czasami nawet nie zachodzimy do pit-stopu. Jeszcze dwie, jeszcze jedna…
dość, schodzimy, następnej już nie zmieścimy w limicie czasu. Pod domem czeka
na nas Asia otulona kocem. Dla niej te kilkanaście kilometrów które zrobiła to
też było ultra. Każdy z nas miał tego dnia swoje własne. Moje liczyło ostatecznie
90 kilometrów, z czego ostatnie dwadzieścia zrobiłem marszem. Niby nic
niezwykłego, ale tego dnia, w tym mieście, to była nasza historia. Nasze małe
ultra.
P.s. na mecie Gosia miała jeszcze jedną niespodziankę - zrobiła dla nas organizatorów medale. Ostatecznie więc bieg okazał się całkiem "zorganizowany" - jak na nie do końca oficjalną imprezę.