PIĄTEK
Antosia:
Rano wstałam jak zwykle i zaczęłam z przyzwyczajenia kopać Tatę.
MLEKO!!! – i po chwili już jadłam.
Po jedzonku troszkę mi się film urwał i kiedy się obudziłam, wszyscy się krzątali. Taty nie było.
Zaczęli mnie ubierać i wsadzać w to coś do noszenia. Aha, jadę znowu. Tata się pojawił. Na początku było fajnie. Świat za oknem się zmieniał, siostry zagadywały do mnie, ale nie za długo. Musiałam się zająć sama sobą i z tego wszystkiego zrobiłam kupę. Zrobiło się niewygodnie. No to trzeba dać sygnał do zmiany pampa. Zadziałało.
Jula i Natala:
Piciu, McDonald's, dalekojeszcze?!, ja już chcę w góry!, haha, KRZYCZĘ, zmęczona jestem, śpiewam, pogramy w wyrazy?, ja chce inną piosenkę...
Tata:
To radio
Jula i Natalia
Ja chcę jeszcze raz tę samą piosenkę
Mama
Nie da się, to radio.
Mama i Tata:
Droga do Szczawnicy ciężka ze względu na duży ruch i korki. Ominęliśmy roboty drogowe przed Częstochową, jadąc starą trasą częstochowską. Jednak za Częstochową i przed Krakowem już nie dało się nic ominąć. Zajechaliśmy na 19.30 do Szczawnicy. Szybki meldunek na kwaterze. Trzeba odebrać pakiet i coś zjeść.
Odbiór pakietów (foto: Bartłomiej Trela)
Antosia:
Raz zjadłam i raz pospałam, ale nie za długo. Troszkę się powierciłam, no bo już trochę za długo już leżę i leżę. Ale w końcu zatrzymaliśmy się i wszyscy byli zadowoleni. Jeszcze tylko raz wsadzili mnie w to białe duże coś, ale tylko na chwile. Pojechali zjeść, ale mnie nie dali. Znowu jedziemy. Chyba spać.
Jula i Natala:
Pizza, cola, piciu, owce, ja chcę…
Antosia:
Kąpiel nie była przyjemna, coś leciało z góry, troszkę się bałam, ale szybko się skończyło. Mleko i spać.
Tata:
Miałem położyć się w miarę wcześnie, ale po wyszykowaniu maluchów, ogarnięcia się ze sprzętem, przepakiem i naszykowaniem jedzenia przed biegiem, wyszło że położyłem się o 22 z minutami. Jak zwykle nie mogłem usnąć.
SOBOTA
Tata:
Wstałem o 1:15. Zjadłem przygotowaną bułę z nutellą, batonsa. Ubrałem się i napadła mnie chwila refleksji:
„Przygotowania zacząłem w październiku, startując prawie od zera. Ten rok to była wielka biała plama biegania. Powody były bardzo różne, ale przede wszystkim blokowała głowa. W końcu po urodzinach Antosi, wszystko się ułożyło. Tak po prostu.
<<Przez kolejne grudnie, maje, Człowiek goni jak szalony
A za nami pozostaje, Sto okazji przegapionych
Ktoś wytyka nam co chwilę, W mróz czy w upał, w zimie, w lecie
Szans nie dostrzeżonych tyle, I ktoś rację ma, lecz przecież…>>
W 2017 r. przebiegłem w sumie 1100 km, z czego 600 w ostatnim kwartale. Treningi od października wykonywałem w 90 % wieczorem lub w nocy. Zaczynałem około 20.00, oprócz niedzieli kiedy wybiegałem o 6 na długi trening, wracałem i dzień toczył się dalej. Najpierw trzeba było wykąpać Tosię, położyć do snu Natalę i Julę i można lecieć. Na sen zostawało 6 h. Troszkę mało, ale trening zrobiony, dzień zaliczony. Troszkę stresu w pracy. Ale po mału się ułożyło. Wtorek, czwartek rozbieganie plus siłownia. Tutaj na początku zaufałem Kamilowi i to był strzał w dziesiątkę. Poniedziałek, środa, piątek - spokojne wybieganie w pierwszym zakresie. Niedziela troszkę dłużej. Z miesiąca na miesiąc widziałem poprawę. Nowy Rok witałem w górach, biegnąc rano z Bukowiny do Morskiego Oka i z powrotem. Po Nowym Roku poniedziałki poszły w drugi zakres, a niedziela zaczęła oscylować wokół 35 km. Systematycznie kilometraż tygodniowy zwiększał się. Były tygodnie słabsze ze względu na chorobę i lepsze, kiedy nogi chciały robić jeszcze więcej. W połowie kwietnia nabiegane było już 1200 km w 2018 r. Były dwa kontrolne starty. Pierwszy w Wielką Sobotę – Półmaraton Wielkanocny (24 km/+260 m) na Górze Kamieńsk organizowany przez #passionlifejoy (POLECAM!), i drugi płaski Półmaraton Pabianicki (Super impreza!). Oba nauczyły mnie, że pomimo naprawdę bardzo dobrego przygotowania, należy podejść do startu na chłodno i wystudzić oczekiwania. I chyba to, że nie do końca byłem zadowolony z obu, pomimo osiągniętych naprawdę świetnych wyników (dwie życiówki i miejsce w 25 % najlepszych startujących) ze spokojem i pokorą podszedłem do Niepokornego Mnicha – 96km +4100/-4100m”.
Natala (przez sen) – KOBIETO, NIE DAM CI TEGO!
Mało z kanapy nie spadłem… ze śmiechu. No dobra czas w drogę. Sprzęt spakowany. Będziemy testować nowe kije DS7 (od kolegów z Colep Polska), kołczan i stuptupy. Całus od Żony i w drogę.
Z Malutkim przed Startem
3 km do startu. Rześko. Na 1 km do startu samochód organizatora proponuje mi podwózkę. Przepak oddany. Widzę parę znajomych twarzy: Sebastiana z „Sokoła”, Malutkiego, Waldiego i Anię. Miło tak spotkać znajomych. Zaczynamy odliczanie.
START 3:00
Początkowe kilometry hamuję, choć moc w nogach, aż chce się wyrwać z butów. Na pierwszy punkt (13. km około +700 m) docieram w niecałe 2 h. Tutaj robię pierwszy błąd - za mało jem i piję. Obsługa świetna. Uwielbiam to bieganie nocą.
Start – zdjęcie Karolina Krawczyk
6:00
Na drugi punkt Rytro (22. km) docieram w godzinę od pierwszego. Sam jestem w szoku. Herbatka nad ranem smakuje wspaniale. Tutaj kolejny błąd (ten sam) - za mało zjedzone i wypite. Zabieram co prawda trzeci bidon w drogę, ale okaże się, że to za mało. Bardzo szybko go wypijam, co już powinno mi dać do myślenia. Pierwsze długie podejście pod Niemcową. Tutaj zaczyna się początek dramatu. Później zbieg i podejście pod Eliaszówkę. Słońce zaczyna przygrzewać, picie w bukłakach kończyć, a mnie zaczyna się kręcić w głowie. Nie jest dobrze panie Piotrze. Tempo dramatycznie spadło. Zaczyna przy okazji boleć prawy piszczel. No tak, jak się jechało jako kierowca, się cisnęło, nie jest się przyzwyczajony, to się teraz ma. Zaczynam mieć kryzys typu: „nie dam rady, trzeba zejść z trasy na punkcie”. Tylko jak ja to dzieciom wytłumaczę, że medalu nie będzie...
<< Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze się spełnią nasze piękne dni, marzenia plany
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją>>
Ale moment, Piotr, zacznij na chłodno obliczać ile masz czasu. I na chłodno spokojnie wychodzi, że z palcem w bucie dam rade, tylko teraz spokojnie dotrzeć na punkt. Piotrek, od połowy zawsze idzie ci lepiej. Ale kryzys trwa. Wychodzi, że czasowo to około 3 h, a odległościowo 15 km. Parę osób mnie mija, to też nie poprawia sytuacji. Tuż przed punktem spotykam dziewczynę z obsługi, która mówi mi, że teraz 3 min lasem i 7 min asfaltem. Jestem odwodniony. Na szczęście punkt jest szybciej. Tuż przed jakiś biegacz rzuca w bok butelkę z wodą. Pytam się, czy mogę i wypijam do końca. Na punkt wpadam wykończony. Jest 09:50 (7 h po starcie). Spokojnie, krok po kroku, odbieram przepak. Wypijam kolejną butelkę z wodą, trochę coli, zjadam żelki i kolejna butelka. Zupa jest pyszna. Obsługa także wspaniała. Przebieram się, zakładam czapkę zamiast buffa i okulary. Zostawiam na przepaku czołówkę, dobieram żele, batony i magnez. Idzie pierwszy przeciwbólowy wzięty na wszelki wypadek. Wybiegam z punktu o 10:15. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczynam biec. Rozmawiam z biegaczami, wyprzedzam, no normalnie nie ten sam człowiek. Spotykamy coraz więcej turystów na trasie. Jednemu zwracam uwagę, że nie zrywa się taśm-oznaczeń trasy. Na szczęście to jest wyjątek. Pozostali turyści są bardzo pozytywnie nastawieni do nas i dopingują.
Trasa
Na rozdrożu tras Niepokornego Mnicha i Wielkiej Prehyby odpoczywają sobie biegacze. Wydaje się ze jednak słoneczko robi swój i będzie potężny odsiew na mecie.
Trasa – zdjęcie Jan Haręza;
Skręcamy na słowacką stronę. Widoki przez całą trasę są przewspaniałe. Cały czas widać Tatry - ośnieżone, majestatyczne. Strona słowacka jest bardziej dzika. Szlaki są zatarte, jest dużo połonin. Brakuje drzew i cienia. To chyba efekt wiatru, który kilka lub kilkanaście lat temu spowodował duże spustoszenia w drzewostanie. W pewnym momencie widzę zespół skał wyglądająco niezwykle znajomo, jak z filmu. No tak, to tutaj kręcili Janosika z Markiem Perepeczko. Robi się nostalgicznie.
13:20
Do czwartego punktu w Wyżnych Rużbachach docieram w bardzo dobrym stanie psychicznym i fizycznym. Noga (piszczel) co prawda boli coraz bardziej, ale tragedii nie ma. Zjadam, piję, uzupełniam bukłaki. Wzięcie trzeciego bukłaka, to był strzał w dziesiątkęQ Toaleta – spokojnie na porcelance w dworku. Drugi i ostatni przeciwbólowiec i wyruszam na kolejne 15 km trasy. Noga daje się we znaki szczególnie na zbiegach. Już nie mogę tak przyspieszać. Dzielę się swoją porcją papieru toaletowego z kolegą biegaczem w potrzebie. Wypowiadam głośno, że ja już po, więc nie będzie potrzeba. Zapeszyłem! Idąc, nagrywam filmik, jak to jest być na 71. km trasy. Gdzieś tam z tyłu głowy słyszę Kamila: „dawaj, bardziej płasko nie będzie” i Tatę: „Piotr, systematyczność i konsekwencja”. Na ostatnim zbiegu przed ostatnim punktem odżywczym noga w ogóle już nie podaje. Zaczyna się znowu problem z wodą. Wpadamy do wioski i tutaj obsługa kieruje nas w prawo pod górę. Ucieszony że już niedaleko, pytam o czas do punktu. Słyszę „30 min” i nie mogę uwierzyć. Jak to?! 1,5 km w 30 min? Okazuje się, że jest naprawdę ostro. Widzę, że punkt zlokalizowany jest na skarpie, na której siedzą sobie kibice i rozłożona jest mata pomiarowa. Tuż przed nią jest pionowa ściana, po której trzeba się wdrapać prawie na czworaka. Ale każdy z biegaczy dostaje doping i brawa za pokonanie tego odcinka. Przypomina mi się letnia edycja Maratonu Leśnik z 2016 r. i 100 m takiego odcinka zafundowanego przez Ojca Dyrektora Michała. No to czas na mnie. Wchodzę, łapię kije krócej i słyszę: „brodacze górą”. No to ja: „Brodacze są najlepsi!”. I wbiegam. Dostaję owacje i gratulacje. Na punkcie odpoczywają biegacze, część nie zamierza kontynuować.
Podejście pod ostatni punkt odżywczy – zdjęcie Piotr Dymus;
Ponownie uzupełniam picie, troszkę zjadam. Siadam na chwilę. Gdy przegryzam kabanosa, podchodzi do mnie pies: „no co stary, podzielę się, masz”. Chwilę później jestem już w trasie. Meldunek do Moni (Mama), że OK, i że niedaleko do mety.
16:35
Ostatni odcinek – 17 km. Spokojnie wspinam się po połoninie i podziwiam linie średniego napięcia. „Tak się zastanawiam, jak oni wymieniają tutaj te słupy”. Telefon do Kamila. Krótka relacja co i jak; ocena kijów i kołczana. Cały czas są małe hopki, takie wniesienia i opadania. Próbuje podbiegać. No i odzywa się natura. Czas w las. Do końca zbiegu używam już kijów, podpieram się, bo czwórki odmawiają posłuszeństwa. Jak ja ubiegnę te 10 km po płaskim?!
18:00
Zbieg się kończy i widać już drogę asfaltową. Za chwilę odsłania się Czerwony Klasztor. Przy wlocie na trasę rowerową wzdłuż Dunajca widzę tych samych kibiców co na ostatnim punkcie. No dobra chowam kije i naprzód. Info do Moni, że już tylko 10 km. Widzę, że całej trasy nie dam rady przebiec. Robimy taki układ – idę 500 m i biegnę następne 500. Poderwać się jest ciężko. Szczególnie jak wiesz, że zmieścisz się w limicie. No dobra, to może uda się przed 19. „Piotr, systematyczność i konsekwencja” i jeszcze jedno siedziało w głowie po trzecim poderwaniu: „masz normę do wyrobienia i trzeba ją zrobić”. I faktycznie, bez względu na to, czy było lekko z górki, czy lekko pod górkę (a były dwie hopki), jak trzeba było biec, to się biegło. Raz udało mi się cały kilometr przebiec, dwa razy po 800 m, raz 700 m. Na 2 km przed metą już słyszę gwar i dzwonki; już tylko biegnę (teraz pisząc relację, chciałbym wrócić na te 2 km i przeżyć to jeszcze raz). Oglądam się i nie widzę za sobą nikogo w odległości 500 m. Dalej już nie wiem, bo Dunajec wije się wśród gór. Wpadam na kostkę brukową, widzę ekipę z dzwonkami, tę samą co Wyżnych Rużbachach (64. km). Krzyczą: „dawaj, niezagrożony, dawaj, jeszcze 1 km”. Za 300 m obsługa kieruje mnie lekko w lewo, żebym nie przebiegał przez mostek. Widzę metę. Słyszę „jeszcze 300 m!”. Za moment dołącza do mnie Julia w czapeczce „Sokoła z Zakopanego”. Jeszcze tylko mostek nad Grajcarkiem, mijam Natalkę w jej ulubionej czapeczce kolarskiej „Bianchi”, pytam w przelocie, czy pobiegnie, kręci głową, że nie. Wtedy słyszę spikera: „kolejny Niepokorny…”
KONIEC 19:08:53 (czas 16:08:53, choć na tablicy widziałem 16:09:00)
META (fotograf: Mama)
Płaczę, ledwo stoję na nogach, choć jeszcze przed chwilą biegłem. Podchodzę do Moni z Tosią na ręku, całuję, emocje puszczają. Nie wiem, kto mi zawiesza medal, ktoś mi robi zdjęcie. Biorę wodę i idziemy nad Grajcarek. Nie bardzo wierzę, że się udało, że pomimo tylu trudności, mimo upału i bólu od 30. kilometra udało się ukończyć i jeszcze na ostatnich kilometrach wyprzedzać. To jednak prawda, że ultra to bieg głową. Ustalanie małych celów, składających się w całość. Odczarowałem ten dystans. We wrześniu czas na Krynicę!
Tosia:
No jeździłam cały dzień, trochę mnie nosili, dużo dużych ludziów było. Taka duża woda się lała. Ciekawe, kto tak nachlapał... Mama mówi, że to rzeka. Widzę Tatę, ale w czapce to zawsze inaczej wygląda, dobrze, że ma brodę, to poznaję. Chyba płakał i przytulał się. Ale po co?!
Tata:
Czy polecam te zawody? Bezwzględnie. Obsługa i zainteresowanie biegaczami na najwyższym poziomie, za każdym razem, w moim przypadku zawsze otrzymywałem pomoc lub informację. Punkty żywieniowe: co kto lubi i potrzebuje, a nawet więcej. Ostatnie 10 km pokonałem w niecałe 70 min. Taki wynik to by był jeden z rekordów treningowych 7 lat temu, jak zaczynałem! Średnią z całej trasy zegarek pokazał mi 98,68 km i 6,1km/h. Dla mnie MEGA! Ale wiem, co jeszcze mam poprawić, i co jest do zrobienia.
<< Jeszcze w zielone gramy, chęć życia nam nie zbrzydła
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła
I myśli sobie Ikar co nie raz już w dół runął
Jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął>>
Dziękuję wszystkim za życzenia powodzenia i trzymanie kciuków. Oprócz mojej Wspaniałej Rodziny, chce podziękować Kamilowi, który zawsze wierzył, że będą ze mnie ludzie i w ciężkim czasie starał się mnie podnieść na duchu. Dzięki Przyjacielu!
Mam nadzieje, że wrócę jeszcze do Szczawnicy. Do zobaczenia na szlaku!
Medal i Tosia
W relacji wykorzystałem zdjęcia Karoliny Krawczyk, Piotra Dymusa i Jana Haręzy
Tekst piosenki Wojciecha Młynarskiego "Jeszcze w Zielone Gramy"